
(fragment z kończonej nowej książki `W niebieskim mundurku i bez niego`. Czas: pierwsza połowa lat 90. XX wieku; miejsce: OHP)
Przez prawie dwa lata, dopóki byliśmy „ośrodkiem w organizacji”, mimo nawału spraw, stresu i często konieczności pozostania w internacie poza etatowymi godzinami, niechęć do pracy i wypalenie nie miały do nas dostępu. Przeciwnie – pokonywanie samodzielnie trudności przynosiło satysfakcję. Szefostwo wojewódzkie mało nam przeszkadzało, gdyż zależało im, abyśmy przetrwali. Od tego zależały też ich miejsca pracy: „Róbcie, byleście się utrzymali”. W Polsce dalej było bardzo wysokie bezrobocie po upadku wielu dużych fabryk.
Ten bardzo trudny, ale jednocześnie dopingujący i, w pewnym sensie, pionierski okres zakończył się, kiedy sytuacja OHP w kraju została ustabilizowana, a my pozbyliśmy się słowa „w organizacji”. Sama komenda wojewódzka gwałtownie zwiększyła zatrudnienie z ledwie kilku do prawie trzydziestu pracowników.
Zmianę w zachowaniu wojewódzkiego komendanta Brydzicha w stosunku do naszej kadry kierowniczej ośrodka gwałtownie dało się odczuć. Poczuł się pewny własnego stołka i jego autorytarne ciągoty zaczęły odbijać się na stosunkach szef – podwładni. Wyczuwałem, podobnie jak Dudziński, iż nie w smak mu była nasza duża samodzielność i… wiedza o minionych latach oraz zdarzeniach, a zwłaszcza chyba pamięć o przywiezionym nam przez niego „sponsorze”. Potrzebował potulnych i zależnych od niego wykonawców swoich poleceń, a nie pracowników mających własne zdanie i potrafiących je głośno wypowiedzieć.
Pierwszym sygnałem było wezwanie Andrzeja i mnie do Torunia, po zakończeniu roku szkolnego. W swoim gabinecie Brydzich rozpoczął prawie bez wstępu:
– Co u was się dzieje? To są wyniki zdawalności szkoły? Ledwie siedemdziesiąt procent uczestników zdało?! Ty jesteś za to odpowiedzialny! – zwrócił się bezpośrednio do mnie. – Siedziałeś w internacie, zamiast pilnować szkoły!
Wziąłem na wstrzymanie i dopiero po chwili odpowiedziałem:
– Nie siedzę tylko w internacie. Mam bardzo częsty kontakt z dyrekcją szkoły i nauczycielami. W ostatnim miesiącu wychowawcy i ja byliśmy adekwatnie codziennie u nich.
– No i co to dało?! – Wtrącił się mocno podniesionym głosem. – Tylu aż nie zdało! Nie interesuje mnie, ile razy byliście w szkole, ale dlaczego aż tylu nie zdało!
– Przecież nie mamy aniołków ani geniuszy. – Starałem się mówić spokojnie. – A w szkole jest też technikum i zawodówka budowlana, więc nauczyciele są wymagający. Nie do wszystkich możemy dotrzeć, iż nasi uczestnicy powinni ukończyć podstawówkę. Przecież chodzą do podstawowego studium zawodowego, wszyscy już z opóźnieniem w nauce. W zawodówce to co innego. W zeszłym roku mieliśmy gorzej, a teraz kilka procent więcej zdało.
– Nie pieprz mi tu! Wiem, gdzie chodzą. Tu, tu mam wyniki z całego województwa. – Postukał palcem w rozłożone na biurku papiery. – W Bydgoszczy w hufcach mają ponad dziewięćdziesiąt procent.
– W Bydgoszczy? – Odruchowo wszedłem mu w słowo – W tych dochodzących?
– A co to ma do rzeczy? – Wyraźnie zaskoczyło go moje pytanie.
– A nic. Różne słuchy chodzą, jak tam robią, iż mają tak wspaniałe wyniki. Mamy też tak robić?
– Co chcesz przez to powiedzieć?! – Prawie wybuchnął. – Nie interesuje mnie, jak. Wyniki mają? Mają.
Zamilkł i przez chwilę patrzył ponad naszymi głowami. Wyraźnie się namyślał. Nieprzyjemna cisza nie trwała długo. Spojrzał na mnie i dokończył:
– Zastanowię się, co z tobą. Możesz iść. Pan, panie Dudziński, niech jeszcze zostanie.
Wyszedłem i poczekałem na Andrzeja w sekretariacie. Nie trwało to długo – już po dziesięciu minutach wyszedł od Brydzicha.
– Wracamy do domu, Zdzichu – mruknął tylko półgębkiem.
W samochodzie, w czasie przejazdu przez Toruń, obaj milczeliśmy. „Co tu gadać? Zaczęło się” – przemknęło mi przez głowę. Dopiero w Łysomicach Andrzej się odezwał:
– Do mnie też się przypieprzył. Miałeś rację, kiedy po sponsorze przeczuwaliśmy, iż nie zapomni i będzie szukał okazji. Teraz już jest pewny stołka, a my…
– …zbyt dużo wiemy o nim – wszedłem mu w słowo. – Pal diabli, jak znajdzie pretekst, to poszukam sobie innej roboty. Może w jakiejś szkole. Dobrze, iż oprócz magisterki zrobiłem papiery na nauczyciela.
– Młodyś jeszcze. Ja już nie. No nic, co będzie, to będzie. Nie zawracajmy sobie teraz głowy.
* * *
Przez letni czas urlopów nic się jednak nie zmieniło. Dopiero w połowie sierpnia zostałem wezwany do Torunia. Sam miałem przyjechać.
– Mam dla ciebie propozycję. – Brydzich zagaił, choćby spokojnym głosem. – Dalej będziesz zastępcą kierownika ośrodka, ale jednocześnie zostaniesz kierownikiem internatu. To nowe stanowisko, potrzebne przy tych remontach. Będziesz miał lepsze oko na młodzież. Dostaniesz kilka złotych więcej.
Zaskoczył mnie. Nie odpowiedziałem od razu. „Kopniak w górę, aby później…? – zakotłowało mi się w głowie. – Nic nie wspomniał o tym opierdalantusie sprzed miesiąca. Co szykuje? Ale przynajmniej na chwilę będę miał spokój, a dodatkowe pieniądze piechotą nie chodzą. I tak siedzę często dłużej w internacie, w mej robocie nic się nie zmieni. A on cwaniak, zaoszczędzi na jednym etacie i nie musi nowego wprowadzać”.
– Przyjmuję – odpowiedziałem wreszcie. – Od kiedy?
– Od zaraz. Niedługo wrzesień. Internat trzeba przygotować.
Jakbym nie wiedział i tego poprzednio nie robił! Skręciło mnie w środku, ale przemilczałem. Podświadomie czułem, iż to nie koniec jego rozgrywki ze mną, a dopiero początek...