Złodziejka serc

newsempire24.com 6 dni temu

ZOSIA-KUZYNKA

Moja kuzynka Zosia w dzieciństwie była dla mnie wzorem do naśladowania. Zosia mieszkała w Warszawie, ja – w Lublinie. Na wakacje rodzice co roku wysyłali nas na wieś do dziadków. Tam dniem i nocą byłyśmy nierozłączne. To były szczęśliwe czasy.

Wszystko w mojej siostrze ciotecznej mi się podobało: i jej smukła sylwetka, i te puszyste, kręcone włosy, i te warszawskie ciuchy. Choć teraz, z perspektywy lat, mogę śmiało stwierdzić, iż wcale nie była pięknością.

Patrzę na jej dziecięce zdjęcia – niziutka, pulchniutka dziewczynka o nieregularnych rysach twarzy. Do tego miała sepleniącą wymowę. Ale jej wdzięk i optymizm przyćmiewały wszystkie niedoskonałości. Wokół Zosi kręciły się gromadki chłopaków.

Mogłaby być przywódczynią, trzymać całą bandę w ryzach. Dzieciaki słuchały jej bez szemrania. Uchodziła za dziewczynę z charakterem, trochę szaloną. Jej energia czasem mnie niepokoiła. Ja byłam cicha i grzeczna, a ona – żywiołowa, jak to mówią: *“oderwij i wyrzuć”*.

Pewnego razu Zosia przywłaszczyła sobie nowiutką książkę o Kubusiu Puchatku. Wypożyczyła ją z wiejskiej biblioteki i pod koniec lata zabrała do Warszawy. Trzęsłam się jak osika. Boję się, iż prawda wyjdzie na jaw! Miałyśmy wtedy po osiem lat. Dla mnie ten wybryk był niezrozumiały. W końcu byłyśmy przecież wzorowymi uczennicami! Ale w głębi duszy podziwiałam siostrę i byłam z niej dumna. Książkę musiałyśmy później oddać – dziadek się uparł. Do tego wygłosił długie kazanie. A babcia „dopełniła” naukę, smagając nas pokrzywą po tyłkach. Tego dnia zostałyśmy surowo ukarane i pozbawione codziennej porcji cukierków. Ja dostałam karę za milczenie, bo jak powiedziała babcia: *“We wsi wszystkie ściany są przeszklone! Wystarczy rzec słowo – zaraz rozniosą po całej wsi! Córki nauczyciela – złodziejki! Gdzie się takie rzeczy widziały?”*

No cóż, był to incydent o randze rodzinnego skandalu. Pewnie dlatego do dziś go pamiętam.

Zosia świetnie pływała, skakała ze spadochronem (chodziła na zajęcia dla młodych skoczków) i biła się jak chłopak. Wrażeń z trzech miesięcy wakacji starczało mi do następnego lata. Byłyśmy nierozłączne, choć zupełnie różne. Ona – wulkan energii, ja – cicha woda.

Nasz dziadek był nauczycielem. Każde lato „katował” nas dyktandami i wypracowaniami. Ja – wzorowa uczennica, żadnej kleksy, piękne, ozdobne pismo. Zosia – pełno błędów, litery tańczyły po kartce. Ale ona się tym w ogóle nie przejmowała. Dziadek wściekał się: *“Jak wnuczka nauczyciela może pisać tak byle jak?!”*

Zosia machała ręką. *“Dajcie mi spokój”*. Babcia straszyła: *“Weronika zostanie dyrektorką, a ty, Zosiu, będziesz zamiatać ulice!”*

*Oj, babciu, babciu…*

Lata mijały, dorastałyśmy. Nie mogłyśmy doczekać się lata, żeby znów się spotkać. Zimą pisałyśmy listy. Najpierw dzieliłyśmy się dziecięcymi sekretami, potem damskimi. Jak to mówią – *siostra z siostrą jak woda z wodą*.

Nadszedł czas zamążpójścia. Dla mnie trochę za wcześnie – wyszłam za mąż w wieku 17 lat i nie żałuję. Córkę urodziłam w wieku 18 lat. Skończyłam politechnikę. Zosia ledwo skończyła szkołę z „trójkami na stałe”. Poszła do szkoły pedagogicznej. Nie rozumiałam tego wyboru – z jej seplenieniem i słabymi ocenami… Ciotka Marysia (mama Zosi) musiała wręczać dyrekcji liczne „podarki”, żeby córka z trudem uzyskała dyplom.

Później Zosia zabrała się choćby za pisanie doktoratu, ale zdrowie jej nie dopisało i musiała zrezygnować. Nie zdziwiłabym się, gdyby na emeryturze do tego wróciła – taka już jest!

…Kiedy miałam 20 lat, pojechałam na jeden dzień do Warszawy. Głównie po to, żeby w końcu spotkać się z Zosią. Nie widziałyśmy się kilka lat. Chciałam też poznać jej męża, Wiesława. Nie było mnie na ich ślubWiesław w końcu się zmienił, a ich małżeństwo okazało się trwalsze niż kiedykolwiek sądziłam – no cóż, życie lubi płatać figle, a Zosia, jak zawsze, miała swoje sposoby, by udowodnić, iż choćby z kiepskich kart można ułożyć piękną talię.

Idź do oryginalnego materiału