„Czekaj… co to było?”
Zamarłam w pół kroku, w drodze na dworzec, gdy przez ciszę przedarł się cichutki dźwięk. Mroźny lutowy wiatr szarpał moją kurtkę, szczypał w policzki i niósł ze sobą słaby, uporczywy płacz — ledwo słyszalny wśród wycia wiatru.
Dźwięk dochodził znad torów. Skierowałam się ku starej, opuszczonej nastawni, ledwie widocznej przez zaspy. Przy szynach leżała ciemna zawiniątko.
Ostrożnie podeszłam bliżej. Znoszony, brudny kocyk okrywał drobną postać. Malutka rączka wystawała na zewnątrz — zaczerwieniona od zimna.
„Boże…” wyszeptałam, serce walące jak młot.
Padłam na kolana i podniosłam ją. Niemowlę. Dziewczynka. Nie miała choćby roku. Wargi miała sine, a płacz tak słaby, jakby nie starczyło jej sił, żeby się bać.
Przytuliłam ją mocno, rozpięłam kurtkę, by osłonić ją przed zimnem, i pobiegłam — ile sił w nogach — do wioski. Do Krystyny Nowak, naszej jedynej pielęgniarki.
„Ewa, co u licha…?” Krystyna spojrzała na zawiniątko w moich ramionach i oniemiała.
„Znalazłam ją przy torach. Zamarzała.”
Krystyna ostrożnie wzięła dziecko, badając je. „Jest wychłodzona… ale żyje. Dzięki Bogu.”
„Trzeba powiadomić policję,” dodała, sięgając po telefon.
Zatrzymałam ją. „Wyślą ją do domu dziecka. Nie przeżyje tej drogi.”
Krystyna zawahała się, potem otworzyła szafkę. „Mam jeszcze mleko modyfikowane po wnuczce. Na teraz wystarczy. Ale Ewa… co zamierzasz zrobić?”
Spojrzałam na malutką twarz wtuloną w sweter, jej oddech ciepły na mojej skórze. Przestała płakać.
„Wychowam ją,” powiedziałam cicho. „Nie ma innego wyjścia.”
Plotki zaczęły się niemal natychmiast.
„Trzydziestopięcioletnia singielka, żyje sama, a teraz zbiera porzucone dzieci?”
Niech sobie gadają. Nigdy nie przejmowałam się plotkami. Dzięki znajomym w urzędzie załatwiłam papiery. Nie znaleźli żadnych krewnych. Nikt nie zgłosił zaginięcia dziecka.
Nazwałam ją Ania.
Ten pierwszy rok był najtrudniejszy. Nieprzespane noce. Gorączki. Ząbkowanie. Kołysałam ją, uspokajałam, śpiewałam kołysanki, które ledwo pamiętałam z dzieciństwa.
„Ma!” powiedziała pewnego ranka, mając dziesięć miesięcy, wyciągając do mnie malutkie rączki.
Łzy spłynęły mi po policzkach. Po latach samotności — tylko ja i mój cichy dom — byłam czyjąś matką.
W wieku dwóch lat Ania była żywiołem. Goniła kota, ciągnęła firanki, wszystko ją ciekawiło. W trzy lata znała wszystkie litery z obrazkowych książeczek. W cztery układała już pełne opowieści.
„To geniusz,” mówiła sąsiadka Grażyna, kręcąc głową ze zdumienia. „Nie wiem, jak ty to robisz.”
„To nie ja,” uśmiechałam się. „Ona po prostu ma to we krwi.”
W wieku pięciu lat zaczęłam zawozić ją do przedszkola w sąsiednim miasteczku. Nauczycielki były w szoku.
„Czyta lepiej niż większość siedmiolatków,” mówiły.
Kiedy poszła do szkoły, nosiła długie, kasztanowe warkocze związane wstążkami. Codziennie rano układałam je idealnie. Nie opuściłam ani jednego zebrania. Nauczyciele nieustannie ją chwalili.
„Pani Kowalska,” powiedziała raz jedna z nich, „Ania to uczennica, o jakiej marzy każdy nauczyciel. Zajdzie daleko.”
Czułam dumę rozpierającą pierś. Moja córka.
Wyrosła na piękną, zgrabną młodą kobietę. Wysoka, pewna siebie, z niebieskimi oczami pełnymi determinacji. Wygrywała konkursy ortograficzne, matematyczne, choćby regionalne targi naukowe. Każdy w mieście znał jej imię.
Pewnego wieczoru, w pierwszej klasie liceum, wróciła do domu i oznajmiła: „Mamo, chcę być lekarzem.”
Zmrużyłam oczy. „To wspaniale, kochanie. Ale jak opłacimy studia? Miasto? Czynsz? Jedzenie?”
„Dostanę stypendium,” odparła, oczy jej błyszczały. „Jakoś to ogarniemy. Obiecuję.”
I ogarnęła.
Kiedy dostała się na akademię medyczną, płakałam dwa dni. Ze szczęścia i strachu. Po raz pierwszy miała mnie opuścić.
„Nie płacz, mamo,” mówiła na dworcu, ściskając moją dłoń. „Będę wracać co weekend.”
Oczywiście, nie wracała. Miasto ją wchłonęło. Wykłady, laboratoria, egzaminy. Najpierw odwiedzała raz w miesiącu. Potem raz na dwa, trzy. Ale dzwoniła codziennie, bez wyjątku.
„Mamo! Zdałam anatomię na piątkę!”
„Mamo! Dzisiaj przyjmowaliśmy poród na praktykach!”
Za każdym razem uśmiechałam się, słuchając jej opowieści.
W trzecim roku zadzwoniła z nową ekscytacją.
„Poznałam kogoś,” powiedziała nieśmiało.
Nazywał się Marek. Też studiował medycynę. Przyjechał z nią na Święta — wysoki, uprzejmy, z ciepłymi oczami i spokojnym głosem. Podziękował za obiad i pomógł sprzątnąć stół, nie czekając na prośbę.
„Dobrego wybrałaś,” szepnęłam do Ani, gdy zmywałyśmy naczynia.
„No nie?” uśmiechnęła się szeroko. „I nie martw się — przez cały czas mam same piątki.”
Po studiach rozpoczęła staż. Pediatria, oczywiście.
„Ty mnie uratowałaś,” mówiła. „Teraz ja chcę ratować inne dzieci.”
Nie odwiedzała tak często. Rozumiałam. Miała swoje życie. Ale zachowywałam każdą przesłaną fotografię, każdą historię o małych pacjentach.
Pewnego czwartkowego wieczoru zadzwonił telefon.
„Mamo… mogę jutro przyjechać?” Głos miałWtedy zrozumiałam, iż choć jej przeszłość do niej wróciła, nasza więź była silniejsza niż wszystko, co mogło nas rozdzielić.