Znalazłam ją śpiącą pod drzwiami a to, czego się potem dowiedziałam, złamało mi serce.
Jestem matką siedmioletniej dziewczynki, Zosi. Od śmierci męża wychowuję córkę sama i muszę długo pracować, by związać koniec z końcem.
Dlatego po szkole Zosia zostaje pod opieką mojej teściowej matki mojego zmarłego męża.
Mieszka tylko pięć minut od nas i do tej pory myślałam, iż mogę jej zaufać.
Tego wieczoru wróciłam, jak zwykle, późno około dwudziestej. Było już ciemno.
Wtedy zobaczyłam coś, co zmroziło mi krew w żyłach: Zosię, skuloną na wycieraczce, z głową opuszczoną na piersi i narzuconym na ramiona kocykiem.
Spała na zewnątrz. Przed drzwiami.
Rzuciłam się do niej natychmiast. Jej mała twarz była lodowata, a dłonie zmarznięte. Delikatnie ją obudziłam, a moje serce pękało. Nie płakała. Spojrzała na mnie spokojnie i powiedziała tylko:
Babcia kazała mi wyjść, bo byłam niegrzeczna. To była moja kara.
Najpierw pomyślałam, iż źle usłyszałam.
Później, kiedy przygotowałam jej coś ciepłego, opowiedziała mi, co się stało. Po południu nie słuchała się do końca nie chciała odrabiać lekcji, przerywała, była niespokojna.
Zamiast z nią porozmawiać albo zabrać zabawkę, moja teściowa postanowiła wyrzucić ją na zewnątrz.
Powiedziała, żebym na ciebie poczekała. Potem zamknęła drzwi i poszła do swojego pokoju.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam w szoku, zraniona. Jak ktoś, komu ufałam, mógł uznać to za adekwatną metodę wychowawczą?
Dziecko, samo, na dworze, zimą? Mogła zachorować. Mogło się zdarzyć coś gorszego.
Najstraszniejsze było to, iż dla mojej teściowej to była normalna kara. Następnego dnia, gdy do niej zadzwoniłam, odparła tylko:
Za naszych czasów też tak robiono. To uczy dzieci rozumu.
Nie. Nie u mnie. Nie z moją córką.
Od tamtego wieczoru Zosia już nie chodzi do babci.
Znalazłam inne rozwiązanie choć droższe. Ale wolałabym zrezygnować z czegoś dla siebie, niż znów zastać moje dziecko na zewnątrz samotne, ukarane tylko za to, iż jest po prostu dzieckiem.