„Znam prawdę o tobie”: jak kłamstwa niszczą dzieciństwo i jak leczy je miłość
Agnieszka już miała się położyć spać, gdy z pokoju dziecka dobiegł cichy, stłumiony szloch. Zerwała się jak oparzona i pobiegła do syna.
— Synku, co się stało? — usiadła na brzegu łóżka, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Kacper odsunął się gwałtownie, wtulając twarz w poduszkę i mrucząc przez łzy:
— Idź sobie. Nie chcę cię widzieć.
Agnieszkę przeszył dreszcz.
— Co mówisz, Kacper? Dlaczego?
— Bo ty… ty jesteś zła! — chłopiec podniósł się, jego oczy były pełne łez. — Tata mi wszystko opowiedział! Wiem prawdę o tobie!
Przypomniała sobie, jak to się zaczęło — od słów, które Wojciech powtarzał przy każdej kłótni:
— Skoro taka mądra, to się rozwiedź!
Za każdym razem spuszczała wzrok, połykała urazę i zostawała. Tak ją nauczono — kobieta ma znosić, trzymać rodzinę razem, dźwigać ciężar, choćby jeżeli już nie żyje, a tylko wegetuje.
Ale tamtego dnia coś w niej pękło. Spojrzała mężowi w oczy i po raz pierwszy nie ustąpiła.
— Dobrze — powiedziała spokojnie Agnieszka.
On zamarł. Potem, jak zawsze, uśmiechnął się drwiąco:
— Prześpisz się z tym — zmienisz zdanie.
Lecz ona nie zmieniła. Całą noc leżała w ciemności, wspominając każdy rok z nim. Kłótnie. Pogardę. Cień teściowej w ich domu. Żadna decyzja, żaden problem — nic nie było rozstrzygane bez matki Wojciecha. A gdy zrozumiała, iż choćby syn widzi w babci i ojcu najważniejszych, dotarło do niej: ona tu już nie istnieje.
Rano w milczeniu zbierała dokumenty. Wojciech krzyczał, wyrywał firanki, zabierał żelazko, garnki, poduszki. choćby zasłonę prysznicową — wszystko, co kupili w małżeństwie, znikało z domu.
— To teraz żyj bez nas i bez naszych rzeczy! — wrzasnęła na odchodne teściowa, ściskając w dłoni ciężką torbę.
Agnieszka stała w pustym mieszkaniu i nie płakała. Ani jednej łzy.
Sąd przeszedł bez nich — ani Wojciech, ani jego matka nie przyszli. Ku jej zdziwieniu, choćby po dwóch latach nikt nie próbował odebrać jej Kacpra. Pracowała, wychowywała syna, nie szukała miłości, ale miłość sama zapukała do jej drzwi.
Marek pojawił się dyskretnie. Nie narzucał się z wyznaniami, nie obiecywał gwiazd, po prostu był. Pomagał. Słuchał.
— Rozumiem — mówił. — Masz syna i on jest najważniejszy. To słuszne. Znajdziemy wspólny język.
Agnieszka jeszcze nie wiedziała, iż te proste, dobre słowa mogą zostać użyte przeciwko niej.
Z początku było spokojnie. Kacper i Marek bawili się, rozmawiali o samochodach, budowali garaże z klocków. Ale od jakiegoś czasu syn się oddalał. Unikał spojrzenia, odpowiadał oschle. A tej nocy kazał jej odejść.
— Chcesz mnie oddać! — krzyknął, zrywając się z poduszki. — Będziesz miała nowe dziecko, a ja wam zawadzam! Wyślecie mnie do domu dziecka!
Agnieszce ścięło krew w żyłach.
— Kto ci to powiedział, Kacper?
— Tata! On mówił, iż już się umówiliście, żeby mnie zabrał, bo tylko przeszkadzam!
Ledwo powstrzymywała łzy, gdy przytulała go i szeptała:
— Nigdy, słyszysz? Nigdy cię nie zostawię. Jesteś mój. Najdroższy.
Z początku się wyrywał, ale w końcu odpowiedział uściskiem. Tylko w jego oczach został lęk. Niepewność. To było najgorsze.
Minęło kilka dni. Kacper wrócił od ojca rozpromieniony — opowiadał, jak pływał łódką, jak złapał rybę. A po paru godzinach siedział milczący, ze spuszczonym wzrokiem.
— Byłeś taki szczęśliwy. Co się stało?
— Nic — rzucił krótko i odwrócił się.
— Kacper — przycupnęła obok. — Proszę, powiedz…
— To ty go poprosiłaś, co? — wybuchnął. — Żeby mnie zabrał, bo wam zawadzam!
To już nie był tylko ból. To był cios w samo serce.
Agnieszka sięgnęła po telefon. Głos Wojciecha w słuchawce był rozleniwiony, pewny siebie.
— A czego chcesz? Przecież jest z tobą, wszystko w porządku.
— Chcę, żebyś nie kłamał. Jeszcze raz nasilisz syna przeciwko mnie — nigdy go więcej nie zobaczysz. Rozumiesz?
— To ty mi grozisz? — zachrypiał. — Sam„To nie groźba, a obietnica” — powiedziała stanowczo, czując, jak Marek delikatnie ściska jej dłoń, dając jej siłę, by przetrwać tę burzę.