Ewelina miała już zamiar położyć się spać, gdy z pokoju dziecięcego dobiegły ciche, stłumione łkania. Zerwała się jak oparzona i pobiegła do syna.
— Synku, co się stało? — przysiadła na krawędzi łóżka, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Kacper gwałtownie się odsunął, wtulił twarz w poduszkę i mruknął bezdźwięcznie:
— Idź sobie. Nie chcę cię widzieć.
Ewelinę poraziło jak prąd.
— Co mówisz, Kacper? Dlaczego?
— Bo ty… ty jesteś zła! — chłopiec podniósł się, oczy miał pełne łez. — Tata mi wszystko opowiedział! Wiem o tobie prawdę!
Przypomniała sobie, jak to się zaczęło — od zdania, które Marek powtarzał przy każdej kłótni:
— Skoro taka mądra — to się rozwiedź!
I za każdym razem milczała, połykała urazę i zostawała. Bo tak ją nauczyli — kobieta ma znosić, trzymać rodzinę, dźwigać ciężkie brzemię, choćby jeżeli już nie żyje, a tylko wegetuje.
Ale tamtego razu coś w niej pękło. Spojrzała mężowi w oczy i po raz pierwszy nie ustąpiła.
— Dobrze — powiedziała spokojnie Ewelina.
On osłupiał. A potem, jak zawsze, uśmiechnął się szyderczo:
— Prześpisz się z tym — zmienisz zdanie.
Ale nie zmieniła. Całą noc leżała w ciemności, przypominając sobie każdy rok z nim. Kłótnie. Pogardę. Cień teściowej w ich domu. Żadne pytanie, żadna decyzja — nic nie było podejmowane bez matki Marka. A gdy zrozumiała, iż choćby syn widzi w babci i ojcu najważniejszych członków rodziny, dotarło do niej: jej tu już nie ma.
Rano w milczeniu zbierała dokumenty. Marek wrzeszczał, wyrywał zasłony, zabierał żelazko, garnki, poduszki. choćby zasłonkę prysznicową — wszystko, co kupili w małżeństwie, wyciągali z domu.
— Teraz mieszkaj bez nas i bez naszych rzeczy! — krzyknęła na koniec teściowa, ściskając w dłoni ciężką torbę.
Ewelina stała w pustym mieszkaniu i nie płakała. Ani jednej łzy.
Sąd odbył się bez nich — ani Marek, ani jego matka nie przyszli. Ku jej zaskoczeniu, po dwóch latach nikt choćby nie próbował odebrać jej Kacpra. Pracowała, wychowywała syna, nie szukała miłości, ale miłość sama zapukała do jej drzwi.
Mariusz pojawił się niepostrzeżenie. Nie narzucał się z wyznaniami, nie obiecywał gwiazd, po prostu był obok. Pomagał. Słuchał.
— Rozumiem — mówił. — Masz syna, i on jest najważniejszy. To słuszne. Zaprzyjaźnimy się.
Ewelina jeszcze wtedy nie wiedziała, jak ta prosta, dobra mowa może zostać pewnego dnia użyta przeciwko niej.
Na początku było spokojnie. Kacper i Mariusz bawili się, rozmawiali o samochodach, budowali garaże z klocków. Ale od jakiegoś czasu syn zaczął się oddalać. Nie patrzył w oczy, odpowiadał oschle. A tamtej nocy kazał jej odejść.
— Chcesz mnie oddać! — krzyknął, zrywając się z poduszki. — Będziesz miała nowe dziecko, a ja stanę się wam niepotrzebny! Wyślecie mnie do domu dziecka!
Ewelinie ścięło krew w żyłach.
— Kto ci to powiedział, Kacper?
— Tata! On powiedział, iż już się umówiliście, żeby mnie zabrał, bo tu przeszkadzam!
Z trudem powstrzymywała łzy, tuląc syna i szepcząc:
— Nigdy, słyszysz? Nigdy cię nie zostawię. Jesteś mój. Najdroższy.
Początkowo się wyrywał, ale w końcu odpowiedział uściskiem. Tylko w oczach została niepewność. Zwątpienie. I to było najstraszniejsze.
Minęło kilka dni. Kacper wrócił od ojca rozpromieniony — opowiadał, jak pływał łódką, jak złapał rybę. A po paru godzinach siedział cicho, spuszczając wzrok, i milczał.
— Byłeś taki szczęśliwy. Co się stało?
— Wszystko w porządku — rzucił krótko i odwrócił się.
— Kacper — przysiadła obok. — Proszę, powiedz…
— To ty go poprosiłaś, tak? — wybuchnął. — Żeby mnie zabrał, bo wam przeszkadzam!
To już nie było tylko bolesne. To był cios prosto w serce.
Ewelina wzięła telefon. Głos Marka w słuchawce był rozleniwiony, obojętny.
— Czego chcesz? Przecież jest z tobą, wszystko gra.
— Chcę, żebyś nie kłamał. Jeszcze raz nastawisz syna przeciwko mnie — nigdy go więcej nie zobaczysz. Zrozumiałeś?
— To mi grozisz? — zachrypiał. — Sam— Ja niczego nie wymyśliłam — a Kacper też sam wymyślił, iż oddam go do domu dziecka, gdy tylko urodzę kolejne dziecko?
Milczenie.
— Przez dwa lata zapłaciłeś alimenty trzy razy. Chcesz, żebym złożyła pozew? Sąd na pewno doceni twoje „opowieści”.
Znowu cisza.
— Uważaj, co mówisz, Marku. Nigdy więcej mi nie podskakuj.
Odłożyła słuchawkę i westchnęła. Trzęsła się, ale obok był Mariusz. Podał jej kubek ciepłej herbaty i przytulił bez słów.
— Wszystko w porządku? — zapytał cicho.
— Teraz tak — skinęła głową. — Teraz nie dam się złamać.
W nocy siedziała przy łóżku Kacpra, gładząc go po włosach, gdy spał. Wciąż był czujny, ale w jego oczach pojawił się dawny blask. I wiedziała jedno: to dopiero początek. Były mąż nie odpuści, będą kolejne próby zasiania w dziecku strachu, złości, nieufności.
Ale teraz nie była już sama.
Była silna. I miała kogoś, kto nie żądał podziału miłości — tylko był gotów ją pomnożyć.