W małym miasteczku na południu Polski, gdzie czas płynie wolno, a rodzinne więzi wydają się niezniszczalne, moja rzeczywistość stała się koszmarem. Ja, Katarzyna, matka trójki maluchów urodzonych jeden po drugim, stoję na krawędzi rozpaczy. Moja teściowa i mama, obie już po pięćdziesiątce, uznały, iż ich własne pragnienia są ważniejsze niż moja codzienna walka. Wyjechały na dwutygodniowy jogowy rekolekcje w Tatry, zostawiając mnie samą z dziećmi, a ta rana wciąż krwawi.
Mam trójkę dzieci: Michał ma cztery lata, Zosia trzy, a najmłodszy, Jakub, ledwo półtora. Mój mąż, Tomasz, pracuje od rana do nocy, by utrzymać rodzinę. Nie mam do niego pretensji – robi, co może. Ale ja jestem sama z trzema maluchami, które domagają się uwagi z każdą sekundą. Michał wciąż zadaje pytania, Zosia marudzi, a Jakub płacze, jeżeli nie trzymam go na rękach. Moje życie to niekończąca się spirala prania, gotowania, sprzątania i prób, by nie zwariować. Śpię najwyżej cztery godziny na dobę, a sił już prawie nie ma.
Gdy byłam w ciąży z Jakubem, teściowa, Barbara Nowak, i moja mama, Anna, obiecały pomoc. Mówiły, iż będą zabierać starsze dzieci na spacery, zajmą się najmłodszym, żebym mogła choć trochę odsapnąć. Wierzyłam im, kurczowo trzymałam się tych słów jak koła ratunkowego. Ale po narodzinach Jakuba wszystko się zmieniło. Barbara oznajmiła, iż ma „swoje życie” i nie chce być przykuta do wnuków. Mama zaczęła narzekać, iż już się zmęczyła opieką i marzy, by „żyć dla siebie”. Ich słowa brzmiały jak zdrada, ale wciąż miałam nadzieję.
Niedawno zadały mi kolejny cios. Jakby umówione, poinformowały, iż jadą na dwutygodniowy jogowy wyjazd w góry. „Potrzebujemy resetu – powiedziała mama. – Kasiu, przecież rozumiesz, my też zasługujemy na odpoczynek”. Teściowa dodała: „Wy młodzi, dacie radę. Ja w twoim wieku sama wszystko ciągnęłam”. Byłam w szoku. Wiedziały, jak mi ciężko, widziały podkrążone oczy, słyszały moje błagania o pomoc. Ale ich „reset” okazał się ważniejszy niż moje łzy.
Próbowałam je przekonać. „Jak sobie poradzę sama z trójką?” – pytałam. „Jakub gorączkuje, Michał nie słucha, choćby zjeść nie mam kiedy!” Mama machnęła ręką: „Przesadzasz, wszystkie przez to przechodzą”. Barbara była jeszcze zimniejsza: „Nie dramatyzuj, Kasia. Wrócimy za dwa tygodnie, nic się nie stanie”. Ich obojętność ciąła jak nóż. Czułam się porzucona, jakbym ja i dzieci byłyśmy tylko zawadą w ich nowym, „wolnym” życiu.
Tomasz, gdy dowiedział się o ich wyjeździe, tylko wzruszył ramionami. „Co ja mogę zrobić? To ich decyzja” – powiedział. Jego słowa dobijały mnie. Zostałam sama w chaosie. Pierwszy dzień bez nich był piekłem: Jakub marudził, Zosia wylała sok na kanapę, a Michał zaczął krzyczeć, bo chciał iść na dwór. Krzyczałam na dzieci, a potem płakałam z poczucia winy. Moje życie zmieniło się w niekończący się koszmar, a nikt nie wyciągnął do mnie ręki.
Zadzwoniłam do mamy, licząc, iż oprzytomnieje. Ale ona, roześmiana i beztroska, rzuciła tylko: „Kasiu, tu jest tak pięknie! Wytrzymaj, jakoś to będzie”. Barbara choćby nie odebrała. Ich obojętność zabijała. Wspominałam, jak obiecywały być blisko, jak przysięgały kochać wnuki. A teraz medytują w górach, podczas gdy ja tonę w domowym piekle.
Sąsiadka, Ewa, widząc mój wyczerpany wygląd, wpadła sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zobaczywszy bałagan i moje łzy, przytuliła mnie. „Kasia, nie jesteś sama – powiedziała. – Mogę posiedzieć z dziećmi parę godzin, żebyś odpoczęła”. Jej dobroć była jedynym jasnym punktem tych dni. Obca kobieta okazała się blSpojrzałam na nią przez łzy, czując, iż jedyny ratunek przyszedł od kogoś, kto nigdy nie obiecywał mi niczego.