Była taka chwila, gdy cały świat jakby stanął w miejscu. Jeden oddech – i wszystko zmienia się na zawsze. Moja historia jest właśnie taka. Nigdy nie zapomnę tego ranka, kiedy w drzwiach naszego domu w Poznaniu zaczęła się nowa karta mojego życia. Karta zatytułowana „mama”.
Z mężem jesteśmy razem już osiem lat. Przez ten czas przeszliśmy przez wszystko: nadzieję, rozczarowanie, łzy, próby… Marzyliśmy o dziecku od samego ślubu. Ale ani naturalna ciąża, ani drogie metody in vitro nie przyniosły efektu. Raz za razem przechodziłam przez ból, hormonalne zastrzyki, puste testy i ciche rozpacze. Ciało odmawiało przyjęcia nowego życia, a dusza nie chciała się z tym pogodzić.
Po kolejnej porażce zdecydowaliśmy się na adopcję. Zebraliśmy dokumenty, przeszliśmy komisje, dostaliśmy zgodę. Zostało tylko czekać. Czekać na telefon: „Przyjeżdżajcie, jest dziecko”. Ale i to nie było proste. Chciałam niemowlaka – nie trzylatka, nie ucznia, właśnie noworodka, żeby przeżyć z nim każdy krok od pierwszego krzyku do pierwszych kroków. A na takie dzieci – ogromna kolejka. Próbowałam wszystkich znajomości, ale nic to nie dało. Dni mijały, telefon milczał. A ja też milczałam. Tylko każdego ranka budziłam się z nadzieją, iż może dziś…
Nasi przyjaciele, sąsiedzi, choćby koledzy z pracy wiedzieli, iż chcemy zostać rodzicami. Nie ukrywaliśmy naszych starań i bólu. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo na to czekamy.
A potem – ten właśnie ranek. Wczesne pukanie do drzwi. Ledwo się obudziłam, narzuciłam szlafrok, pomyślałam – może sąsiad albo kurier. Otwieram… i zamieram. Na wycieraczce stała duża sportowa torba. W środku – malutkie, prawie przeźroczyste dziecko, owinięte w starą kołderkę. Żywe, ciepłe, i jakby… moje.
W panice wniosłam je do domu, ręce mi drżały, serce waliło. To była dziewczynka. Malutka, z jeszcze niezagojoną pępowiną. Dopiero co się urodziła. Mąż wezwał policję. A ja już zdążyłam ją przebrać, ogrzać, przytulić. Serce tłukło mi się jednocześnie ze strachem i szczęściem.
Gdy przyjechali funkcjonariusze, spisali protokół i oczywiście zabrali dziewczynkę. A ja… płakałam. Błagałam, żeby zostawili. Mówiłam, iż od lat marzymy o dziecku, iż jesteśmy gotowi od razu wziąć odpowiedzialność. Ale prawo jest prawem.
Następnego dnia złożyłam dokumenty na adopcję. Jeden z policjantów powiedział:
– Niech pani trochę poczeka. Może znajdzie się matka. To się zdarza.
I w tym „może” zaczepiłam się myślą. Kto mógł wiedzieć? Kto wiedział, iż czekamy na dziecko? Kto mógł tak postąpić?
Wtedy przypomniałam sobie… W sąsiedniej klatce mieszkała cicha, skromna dziewczyna – Ola. Przyjechała ze wsi, uczyła się w szkole. Dawno jej nie widziałam. Nagle – olśnienie. Poszłam do niej. Gdy otworzyła drzwi i zobaczyła mnie – rozpłakała się. Jakby na to czekała.
– To moje dziecko – powiedziała, nie pytana. – Wiedziałam, iż chcecie córeczkę. Ja nie dam rady, nie mam nikogo. Nie mogłam wrócić do domu z wstydem. A u was będzie szczęśliwa…
Usiadłam obok, przytuliłam ją. Powiedziałam, iż nikt jej nie osądza. Że pomogę. Że można legalnie zrzec się praw rodzicielskich. Że jej córeczka będzie bezpieczna. I kochana. Bardzo kochana.
Teraz rośnie nam Zosia. Nasz mały cud. Dziewczynka z ciepłym spojrzeniem, charakterkiem, głośnym śmiechem, który wypełnia cały dom. Ola wyjechała. Powiedziała, iż nie może być blisko – za bardzo boli. Ale wiem, iż żyje, uczy się, pracuje, i w głębi serca – nie jest obojętna.
A ja każdego dnia dziękuję losowi za tamten ranek. Za to pukanie do drzwi. Za Zosię. Za to, iż czasem cuda nie przychodzą z urzędniczych gabinetów. A po prostu… kładą się na progu. I wiesz – jesteś mamą. I nic już nie będzie takie samo. Będzie tylko miłość.