— Mamo, dlaczego tak postanowiłaś? Teraz my mieszkamy w cieple i przytulności, a ty sama, na odludziu, w tej starej chałupie? — głos Agnieszki brzmiał pełen wyrzutu, niemal ze łzami.
— Nie martw się, córeczko. Już przyrosłam do tej ziemi. Dusza od dawna prosiła się o ciszę — spokojnie odpowiedziała Wanda Nowak, pakując ostatnie rzeczy do walizki.
Decyzję podjęła świadomie, bez żalu. Jej miejskie mieszkanko, w którym tłoczyli się we czworo — ona, córka, zięć i wnuczka — stało się zbyt ciasne. Nieustanne kłótnie między Agnieszką i Jackiem, drażliwy ton, trzaskanie drzwiami — wszystko to ciążyło bardziej niż ciasne ściany. A Małgosia już podrosła, i Wanda zrozumiała: opiekunka nie jest już potrzebna. Jej troska stała się ciężarem.
Spadek po babci — drewniany domek we wsi pod Lublinem — początkowo wydawał się żartem losu. Ale potem, patrząc na zdjęcia, na zarośnięty sad jabłoniowy, na strych z zachowanymi zabawkami z dzieciństwa, nagle pojęła: tam jest jej miejsce. Tam spokój, wspomnienia, cisza i… może coś nowego. Serce podpowiedziało — pora.
Przeprowadzkę zorganizowała w jeden dzień. Córka błagała, by nie wyjeżdżała, łzy płynęły strumieniem, ale Wanda tylko się uśmiechała i głaskała Agnieszkę po głowie. Nie gniewała się. Rozumiała: młodzi mają swoje życie. A ona — swoją drogę.
Dom powitał ją chwastami i połamanym płotem. Sufit nieco się ugiął, podłoga skrzypiała, a w powietrzu unosił się zapach wilgoci i zapomnienia. Ale zamiast strachu i dezorientacji Wanda poczuła determinację. Zdjęła płaszcz, zakasała rękawy i wzięła się za sprzątanie. Wieczorem w domu już świeciły lampy, pachniało świeżością i zaparzoną herbatą, a w kącie przy piecu stały przywiezione z miasta książki i narzuta z wełny.
Następnego dnia poszła do sklepu wiejskiego — kupić farbę, szmatki, drobiazgi gospodarcze. Po drodze zauważyła, jak naprzeciwko mężczyzna grzebał w ogródku. Wysoki, z siwiejącymi skroniami, ale o ciepłym uśmiechu.
— Dzień dobry — przywitała się pierwsza.
— Dobry. Do kogo pani tu? A może się wprowadziła? — zapytał z zaciekawieniem, wycierając ręce w starą szmatę.
— Na stałe. Wanda Nowak. Przyjechałam z Warszawy. Domek po babci.
— Jan Kowalski. Mieszkam vis-à-vis. jeżeli pomóc — dzwońcie. Sąsiedzi u nas życzliwi, nie zginiecie.
— Dziękuję. Może od razu wpadnie pan na herbatę? Oznaczmy wprowadziny. Przy okazji lepiej się poznamy.
Tak się wszystko zaczęło. Siedzieli długo na ganku, pili herbatę z konfieturą i rozmawiali o życiu. Okazało się, iż Jan jest wdowcem. Syn dawno wyjechał do stolicy, dzwoni rzadko, a i w odwiedziny prawie nie zagląda. A Jan, tak jak Wanda, dawno nie czuł się potrzebny.
Od tamtego dnia stał się częstym gościem. Przyniósł deski, naprawił płot, pomógł z dachem. Przytargał siana do pieca. A wieczorem siedzieli pod latarnią, gawędzili, wspominali młodość, czytali na głos książki.
Stopniowo życie Wandy zaczęło się układać. Założyła rabatki, posadziła jabłonie, piekła ciasta, na które zbiegali się sąsiedzi. Agnieszka dzwoniła często, prosiła o powrót, mówiła, jak tęskni. A Wanda tylko się uśmiechała i odpowiadała: „Córeczko, ja tu nie jestem sama. Jestem u siebie. I po raz pierwszy od wielu lat prawdziwie szczęśliwa.”
Tak właśnie zeszły się dwa samotne serca. Wśród starych ścian, wśród cichych uliczek i traw po pas. Zeszły się, by udowodnić: nigdy nie jest za późno, by zacząć od nowa. I iż w starym domu może narodzić się nowe życie.