**Dzisiejszy wpis w dzienniku**
Życie w małym miasteczku na Podlasiu płynie leniwie, a rodzina powinna być ostoją. Jednak moja rzeczywistość stała się koszmarem. Ja, Weronika, matka trójki maluchów urodzonych rok po roku, stoję na krawędzi wyczerpania. Moja teściowa i mama, obie po pięćdziesiątce, uznały, iż ich własne zachcianki są ważniejsze niż moja walka o przetrwanie. Wyjechały na dwutygodniowy jogowy wyjazd w Tatry, zostawiając mnie samą z dziećmi. Ta rana wciąż krwawi.
Mam trójkę szkrabów: Antkowi są cztery lata, Zosi trzy, a najmłodszej, Hani, ledwie półtora. Mój mąż, Krzysztof, haruje od świtu do nocy, żeby utrzymać rodzinę. Nie mam do niego pretensji – robi, co może. Ale ja zostaję sama z gromadką, która domaga się uwagi co sekundę. Antek zasypuje pytaniami, Zosia się grymasi, a Hania płacze, jeżeli nie trzymam jej na rękach. Moja egzystencja to niekończący się cykl prania, gotowania, sprzątania i prób zachowania resztek rozumu. Śpię po cztery godziny na dobę, a sił już prawie nie ma.
Kiedy byłam w ciąży z Hanią, teściowa, Halina, i moja mama, Barbara, obiecały pomoc. Mówiły, iż zabiorą starsze dzieci na spacer, posiedzą z najmłodszą, żebym mogła złapać oddech. Wierzyłam im, chwytałam się tych słów jak tonąca brzytwy. Ale gdy Hania przyszła na świat, wszystko się zmieniło. Halina oznajmiła, iż ma „własne życie” i nie chce być przywiązana do wnuków. Mama zaczęła narzekać, iż jest zmęczona obowiązkami i chce „wreszcie pożyć dla siebie”. Ich słowa brzmiały jak zdrada, ale wciąż miałam nadzieję.
Ostatnio zadały mi kolejny cios. Jakby się umówiły, ogłosiły, iż jadą na dwutygodniowy jogowy warsztat w góry. „Potrzebujemy resetu – powiedziała mama. – Weronika, przecież rozumiesz, iż i my zasługujemy na odpoczynek”. Teściowa dodała: „Wy, młodzi, dacie radę. Ja w twoim wieku wszystko ciągnęłam sama”. Byłam w szoku. Wiedziały, jak mi ciężko, widziały sine cienie pod moimi oczami, słyszały moje błagania o pomoc. Ale ich „reset” okazał się ważniejszy niż moje łzy.
Próbowałam je przekonać. „Jak dam sobie radę sama z trójką dzieci? – pytałam. – Hania ciągle choruje, Antek nie słucha, a ja nie mam choćby czasu zjeść!”. Mama machnęła ręką: „Przesadzasz, każda przez to przechodzi”. Halina była jeszcze zimniejsza: „Nie dramatyzuj, Weronika. Wrócimy za dwa tygodnie, nic się nie stanie”. Ich obojętność ciąła jak nóż. Czułam się porzucona, jakby moje dzieci i ja były tylko przeszkodą w ich nowym, „wolnym” życiu.
Krzysztof, gdy dowiedział się o ich wyjeździe, tylko wzruszył ramionami. „Co ja mogę? To ich decyzja” – rzekł. Jego słowa dobiły mnie. Zostałam sama w środku chaosu. Pierwszy dzień bez nich był piekłem: Hania marudziła, Zosia rozlała sok na kanapę, a Antek rzucił histerią, bo chciał iść na dwór. Krzyczałam na dzieci, a potem płakałam z poczucia winy. Moje życie zamieniło się w niekończący się koszmar, a nikt nie podał mi ręki.
Zadzwoniłam do mamy, licząc, iż się opamięta. Ale ona, roześmiana i beztroska, odparła: „Weronika, tu w górach takie piękne widoki! Wytrzymaj, jakoś się ułoży”. Halina choćby nie odebrała telefSąsiadka, Agnieszka, widząc mój stan, zaproponowała, iż weźmie dzieci na godzinę, żebym mogła chociaż na chwilę zamknąć oczy – ktoś w końcu zauważył, jak bardzo tonę.