Zrozum mnie, jak ja rozumiem ciebie: prawda niszczy iluzje

newsempire24.com 2 dni temu

**Dziennik osobisty**

Tego dnia Weronika, jak zwykle, przygotowywała obiad – kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, patelnia syczała od tłuszczu, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Mąż – Marek – odebrał. Jego głos był powściągliwy:
— Halo?

Nastąpiła cisza. Długa. Jakby ktoś mówił bez przerwy, a on tylko słuchał. Wera otarła ręce w fartuch i wyszła z kuchni. W korytarzu – pustka. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zabiło mocniej. Nie wiedząc dlaczego, poszła cicho, na palcach, jak złodziejka.

Z uchylonych drzwi sypialni dobiegł jego szept. Tym tonem nigdy nie mówił do niej.
— Kasia, błagam, uspokój się… Rozumiem cię, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale teraz nie mogę rozmawiać – Wera może wejść w każdej chwili. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale to jeszcze nie czas… Zadzwońmy jutro. Nie dzwoniłabyś o tej porze, proszę. I tak… Kocham cię.

Poczuła, jakby przeszedł przez nią prąd. Ręka, gotowa otworzyć drzwi, zastygła w powietrzu. Serce waliło tak mocno, iż brakowało tchu. „Kocham cię”. Powiedział to do innej kobiety. Nie do niej.

Wera nie rozpętała awantury. W głowie odezwał się głos matki: „Nigdy nie rób nic ważnego pod wpływem emocji”. Wyprostowała się, jak tylko mogła, i wróciła do kuchni. Wzięła nóż, ale dłoń drżała. Kawałki mięsa lądowały na desce niestarannie. O nogi ocierał się kot, Wera rzuciła mu kawałek – jedyny odruch życzliwości.

„Też cię kocham…”
Te słowa wirowały w głowie, jak zaklęcie. Chwytała się innego zdania: „Mam rodzinę…” Czyli jednak ważna? Wciąż istnieje dla niego?

Ale kim w takim razie była ona? Tylko matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ściskał pierś. Przecież mieli tak dobrze. Był troskliwy, uważny. Żadnych oznak chłodu. Nigdy nie dał powodu.

Po dwudziestu minutach Marek wrócił do kuchni, wciągnął nosem zapach gotującej się kolacji i uśmiechnął:
— Boże, jak pachnie! Niedługo będzie?

— Za jakieś pół godziny. Pokroiłam mięso drobno – szybciej się zrumieni… Kto dzwonił?

— Hm? – jakby nie zrozumiał. — A, z pracy. Proszą, żebym jutro przyjechał – drewno przyjechało.

— Często cię proszą w weekend. Nie podoba mi się to.

— Wszyscy na urlopach, lato…

— Mhm.

— Jakaś ty dziś smutna, Weronko.

— Zmęczona tylko. Myślałam, iż jutro pojedziemy razem, na działkę.

— Przecież pracujesz. Pojedziemy wieczorem.

— Marku…

— Co?

— Kochasz mnie?

— No jasne, co za pytania. Kocham, Weronko. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina jest dla mnie najważniejsza.

Wyciągnął ramiona, objął ją, pocałował w szyję. Ale pierwszy raz w życiu ten pocałunek był dla niej obrzydliwy.

Później leżała na kanapie, patrząc na bawiących się synów. Kot wskoczył jej na brzuch, wbił pazury – dziękując za poczęstunek. Wera ścisnęła jego łapki, schyliła głowę w puszyste futro.

Ta kobieta… musi zniknąć.
Wera nie umiałaby dzielić się mężem. Nie mogłaby z nim spać, wiedząc, iż był z inną. Ale stracić go – też było nie do zniesienia. Decyzja przyszła sama – rozprawić się z rywalką. Osobiscie. Bez jego udziału.

Następnego dnia, gdy mąż odprowadził dzieci do przedszkola i wybrał się „do pracy”, Wera powiedziała w fabryce, iż źle się czuje, i została w domu. Dla niepoznaki pożyczyła od sąsiadki fartuch i chustę – „będą ścianę malować w hali”. Potem ruszyła prosto pod przedszkole. Po chwili wyszedł Marek. Wera szła za nim, chowając się w bramach.

Wszedł na targ, kupił śledzie i owoce, a potem skręcił w boczną uliczkę. Wera zrozumiała: tam ona mieszka. Mąż zniknął za jednym z ogrodzeń.

Usiadła na ławce. Czekała. Aż w końcu wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u jego boku. Skierowali się w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś chodzili razem. Wera wróciła do domu. W głowie – żar. W sercu – rozpacz.

Po kilku dniach udało jej się przyjrzeć Kasi z bliska – piękna, cholera. Koło trzydziestki. Potem trafiła na nią z koleżanką. Ta, nieświadoma niczego, wygadała się, plotkując po drodze.

— Kasia? Samotna, z chorym dzieckiem, mąż ją zostawił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż zostawi dla niej żonę…

W środku Wery coś zawrzało. Ale uśmiechała się spokojnie.

I tak, w jeden z wolniejszych dni, Weronika – w fartuchu i chuście – wyruszyła na „wizytę”.

Kasia była na podwórku. Wera udała zawrót głowy, zdobywając zaufanie. Woda, kubek… i nagle – „Widzę twoją przyszłość”.

Kasia – najpierw w szoku, potem niedowierzająca. Ale Wera zaczęła opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Kasia uwierzyła. Oczy jej się rozszerzyły.

— Z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy cię nie wybierze.

— Wybierze! Dopnę swego! Urodzę mu dziecko!

— Nie będzie twoje!

— BĘDZIE!!!

I wtedy – śledź w głowę. Rozpętała się bójka. Wera biła ją, krzycząc:
— To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!

Łzy, błoto, podarty fartuch… Ale Wera wyszła z wysoko podniesioną głową.

Po tygodniu Marka przestali wzywać w weekendy. Nie pachniał już śledziem. Wera czuła zwycięstwo. Kasia zniknęła z ich życia. Na zawsze.

Minęły lata. Wyprowadzili się. Żyli cicho. On – wycofany, trochę smutny. Ona – spokojna. Dzieci dorosły. Życie toczyło się dalej.

Aż pewnego dnia, gdy zostało mu już tylko kilka dni, do szpitalnej sali w”Tylko wtedy, gdy ujrzała jego martwe oczy, zrozumiała, iż przez całe życie walczyła o człowieka, który nigdy naprawdę nie był jej.”

Idź do oryginalnego materiału