Życie starego kawalera, który nie czuł się samotny.

polregion.pl 2 tygodni temu

Wojciech Nowak był samotnikiem od zawsze. Żył sobie spokojnie, nie ciążyło mu wcale to osamotnienie. Harował jak wół w zaprzęgu, a pracę swoją kochał. Przyzwyczaił się, iż wszystko musi być idealnie uporządkowane. I choć z kobietami się spotykał, tej jednej, doskonałej, nigdy nie znalazł. Pod koniec lipca, zmęczony całym rokiem pracy, postanowił wyjechać na urlop, na południe Polski. Chciał uciec choć na chwilę od zgiełku miasta. W internecie znalazł ogłoszenie.

Odpowiedziała mu kobieta z dwojgiem dzieci, mieszkanka małej wsi pod Krakowem. Do jeziora tylko dwadzieścia minut piechotą, za to miejsce spokojne, z daleka od tłumów. Pokój gościnny, a w zamian za zakupy – domowe obiady. Wojciech się skusił. Dojechał bez problemów, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni – Jadwiga – serdeczna. Po podwórku biegał mały piesek, jamniczek. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, może dziesięciolatkowie, krzątała się wokół domu. Jadwiga nie narzucała się, pytała tylko, co ma ugotować, częstowała truskawkami i uśmiechała się ciepło.

Wojciech całe dnie spędzał nad wodą – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego przyjaciela na Messengerze. Czasem zastanawiał się, dlaczego pięćdziesięcioletnia kobieta ma tak małe dzieci. W końcu zapytał:

– Jadwigo, to państwa wnuki?

– Nie – odpowiedziała, spokojnie. – To moje własne, tylko późne. Nie wyszło z małżeństwem, więc postanowiłam choć dzieci urodzić. A i nie jestem taka stara, mam dopiero czterdzieści osiem.

Gdy tak rozmawiali, Wojciech przyjrzał się gospodyni uważniej. Była miła, spokojna, uśmiechnięta. I tak samo miała na imię jak jego matka – Jadwiga, Jaga. Pachniała truskawkami i świeżym masłem. Domowe wino smakowało wybornie, wieczory były chłodnawe, a niebo rozgwieżdżone. Oboje zachowywali się naturalnie – w końcu dorośli. W dzień – jak zwykli ludzie, w nocy – Wojciech cicho przekradał się do sypialni Jagi. Potem wracał do siebie, by nie obudzić dzieci.

Jamniczek, Bąbel, choćby na niego nie szczekał, tylko patrzył sprytnie, jakby rozumiał sytuację. Dobry był pies – oszczędny. Zjadał kilka łyżek jedzenia, ale podwórko pilnował sumiennie. I zaczął chodzić z Wojciechem nad jezioro, choćby pływał. Potem wychodził, otrząsał się, suszył w słońcu i biegł do domu przed nim.

Aż pewnego dnia Bąbel nie przyszedł.

Wojciech szukał go wszędzie. Wołał, krzyczał, rozklejał ogłoszenia. Gdzie mógł zniknąć? Sąsiadka powiedziała, iż może go zabrali jacyś przyjezdni, ci z drugiego końca wsi. Wojciech tam poszedł.

– Wyjechali – usłyszał. – Godzinę temu, z małym pieskiem. W stronę głównej drogi.

Wrócił, wskoczył do samochodu i popędził.

Dogonił ich po osiemdziesięciu kilometrach, zablokował drogę. Z auta wysiadły dwie młode, bezczelne dziewczyny.

– Hej, zjedź z drogi! Nie umiesz jeździć? Zaraz dzwonimy po policję!

– Dzwonić – warknął Wojciech. – Tylko najpierw oddajcie psa.

– Ale się rozjechała baba – zaśmiała się wyższa. – To bezpański kundel. Myśmy go uratowały.

– Nie jest bezpański – odparł Wojciech. – Ma rodzinę. To nie wasz pies.

– Spadaj! – wrzasnęła druga. – Jak nie odjedziesz, to szyby wybijemy!

Wojciech obszedł auto i zawołał:

– Bąbel!

Piesek zaszczekał i zaczął skakać po siedzeniach, próbując przecisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny łapały Wojciecha za ręce, przeklinały, próbowały uderzyć.

Z pomocą przyszedł patrol drogówki. Gruby, spocony policjant, zirytowany wrzaskiem, wziął Bąbla na ręce.

– Cisza! Pójdzie do tego, do kogo podbiegnie. Papierów przecież nikt nie ma.

– Cukiereczek! Misiu! – zakrzątały się dziewczyny, wyciągając parówki. – Chodź do nas!

– Jedziemy, Bąbel – powiedział Wojciech.

Policjant postawił psa na ziemię. Bąbel pognał do Wojciecha, merdając ogonem i ujadając głośno.

– No, chyba jasne – westchnął policjant.

– To nasz pies! – krzyknęły dziewczyny. – Nie macie prawa go zabierać! My u waszego komendanta zgłosimy! Myśmy go uratowały!

Policjant zaczerwienił się.

– Słuchajcie, „ratowniczki”. Alto spokojnie odjeżdżacie, albo sprawdzam wam gaśnicę, trójkąt, apteczkę, tablice, stan techniczny… A przy okazji auta na kradzież. I nie mam przy sobie komputera, tylko na komendzie…

Dziewczyny zniknęły w mgnieniu oka.

Wojciech podziękował policjantowi.

– U was też taki mały? – zapytał funkcjonariusz.

– Tak. Pieskie życie, a wierne jak chart. Zimą w kubraczkPolicjant kiwnął głową, machnął ręką i odjechał, a Wojciech z Bąblem na kolanach ruszył w drogę powrotną do Jagi.

Idź do oryginalnego materiału