ALICJA JONASZ • O dębie Aleksandrze i jego braciach

osme-pietro.pl 5 dni temu
Dawne to dzieje. Puszcza była wtenczas bezkresem kryjącym wiele tajemnic. Wśród ludzi krążyły najróżniejsze opowieści o zamieszkujących ją stworach. Najczęściej jednakże mówiono o czarcie, który ponoć od wieków szwenda się po nadprośniańskiej kniei, zwodząc ludzi na manowce bądź namawiając do złego. Ile w tym prawdy, wiedzą jeno ci, którzy spotkali tę poczwarę na swej drodze. Jednym z takich szczęśliwców był pewien chłop z Przystajni. Mieszkał on ze swą żoną i dziatkami w chatce nieopodal rzeki. Żyło im się ubogo, by nie powiedzieć, iż w nędzy, ale mając siebie nawzajem, nie narzekali, przeciwnie, dziękowali Panu Bogu za wszystkie dary, choćby te najskromniejsze. Puszcza była dla nich zawżdy niczym troskliwa matka, wprawdzie surowa, ale rozumiejąca potrzeby swych dzieci. Żywiła ich, ogrzewała, ale też stawiała granice, których przekroczenie mogło oznaczać jedno - nieszczęście. Toteż chłopina starał się wywdzięczyć jej jak mógł, a to dobrym słowem, a to uczynkiem płynącym ze szczerego serca. Tak też uczył swych synów.
— Nim wejdziesz do puszczy, tak się zachowuj, jakbyś do chałupy komuś wlazł, skłoń się i pochwal Pana Boga — napominał. — Weź od niej jeno tyle, ile potrzebujesz, a o resztę dbaj niby o siebie! Uchowaj Boże, żebyś dla zabawki jakąś krzywdę uczynił któremuś z jej dziatek. Uchowaj Boże…
Chociaż w zagrodzie nie brakowało roboty, chłop przynajmniej raz na dzień szedł do puszczy, aby doglądnąć, czy czego nie potrzebuje. Raz koźlątko z wnyków wyciągnął, raz znowuż młode pędy dębów odchwaścił, mówiąc:
— Rośnijta se powolutku na chwałę Boga.
Jego staraniom przyglądał się czart. Ludzie mówili o nim różnie, najczęściej źle, ale on nie przejmował się tym ani krzynkę, przeciwnie, cieszył się, iż jego zła sława odciąga człowieka od miejsca, które było mu tak bliskie. Dziwaczna to była istota, o urodzie z piekła rodem, zaś obejściu iście anielskim. Ten, kto choć raz nań spojrzał, najsamprzód kulił się ze strachu, po trosze też ze wstrętu, potem zaś uciekał gdzie pieprz rośnie i nie wracał, co diablika nie martwiło wcale, albowiem ponad wszystko cenił sobie spokój i dobre obyczaje, a tych przy ludziach nie uświadczysz. Może i był szkaradny, może nieco złośliwy, nazbyt psotny, ale w gruncie rzeczy poczciwy był z niego diabeł, miłujący ojczyste gniazdo całym swym jestestwem. Umiał też docenić tych, którzy, jak i on, troszczyli się o puszczę niby o własną chałupę.
Szukał więc okazji, aby zaczepić człeczynę i wynagrodzić mu trud.
Pewnego razu, gdy chłop jak co dzień przylazł do lasu, aby doglądnąć młodych drzew, czart wcisnął się do dziupli w starym dębie, tak, iż tylko ogon mu wystawał, i udając, iż nie może się wyswobodzić, począł labidzić:
— A to ci nieszczęście! Przyjdzie mi tu chyba wyzionąć ducha! Wyratuj mnie z uwięzi, człecze, a nagroda cię nie minie…
Chłopisko nie zastanawiało się ani chwili. Wszak każdemu nieszczęśnikowi, choćby i szkaradnemu diabłu, należy okazać miłosierdzie. Chwycił więc poczwarkę za ogon i począł ciągnąć, a iż przyłożył się do tego solidnie, czart w okamgnieniu wystrzelił z dziupli niby z kociołka pełnego wody święconej.
— Auuuuuć! Nie zapomnę ci tego, bratku, nie zapomnę! Auuuuuć! — zaskowyczał, ale po chwili, nie przestając masować obolałej rzyci, dodał: — Należy ci się zapłata za to, żeś mnie wyratował z potrzasku. Oto sakwa pełna skarbów!
Chłop rozdziawił gębę ze zdziwienia i chociaż nie dla zysku wyciągnął diabła z tarapatów, bez słowa chwycił sakwę i nie oglądając się za siebie, pobiegł co sił w kulasach do żony i dziatek. Nie wiedział biedaczyna, iż skarb, który czart mu powierzył, jest cenniejszy od wszystkiego, co ludzie zwykli zwać bogactwem. Cenniejszy od zagrody najbogatszego kmiecia we wsi, od złotych dukatów czy innych błyskotek wypełniających pański skarbiec. W chałupie nastała kołomyja. Baba, gdy tylko dowiedziała się, kto ich obdarował, padła na kolana i poczęła tak głośno szlochać, aż wróble, skryte dotąd w gałęziach gruszy rosnącej nieopodal chałupy, całym stadem czmychnęły nad łąki, a kot, wygrzewający się w słońcu na ławce, z nagła się nasrożył.
— Olaboga, co za nieszczęście! Olaboga! Mężu, wyrzućmy ten diabelski podarek! — wołała, spoglądając z trwogą na pękaty czarci trzos.
Synkowie zaś, ciekawi, jakie sekrety skrywa, błagali ojca, by im pozwolił zajrzeć do środka.
— Ociec otworzy! Ociec się nie boi! A może tam złoto jest? A może jakie inne cudeńka? Ociec pokaaaaże…
Cóż miał chłopina zrobić, kiedy sam był ciekaw, co też diablisko upchało w mieszek.
— Obaczym… — rzekł po namyśle. — Wszak samo zerknięcie do sakwy nie będzie grzechem.
Zajrzeli wszyscy. Baba pierwsza. Najsampierw jednak otarła krajem kiecki łzy i przeżegnała się nabożnie, potem zaś ostrożnie wsunęła nos w worek.
Cóż to były za skarby? Nie uwierzysz! Babie też niełacno było. Toteż przewróciła tylko oczyskami i puknęła się w czoło na znak, iż jej chłop musiał zgłupieć, skoro takie żarty sobie stroi, po czym odwróciła się na pięcie i zamaszystym krokiem wlazła do chałupy, z impetem zatrzaskując drzwi. Synkowie znowuż, którzy wściubili nosy do sakwy zaraz po matuli, parsknęli śmiechem tak donośnym, iż kury poczęły się drzeć na całą okolicę, jakby na alarm przed skradającą się liszką. Chłopina również zbaraniał, albowiem w mieszku ujrzał żołędzie, których przecież nie brakowało w puszczy. Jesienią, kiedy dęby zrzucają owoc, mógł ich nazbierać nie jeden worek, ale kopę. Zasępił się straszliwie. Raz, iż wyszedł na głupca przed żoną i synkami, a raz, iż dał się omamić czartowi czczą obietnicą bogactwa. Nie zwykł jednak zamartwiać się długo, przeciwnie, we wszelkich zrządzeniach losu zawżdy lubił doszukiwać się dobrych znaków. Tak też było i tym razem.
— Każdy żołądź jest darem Bożym, a cały ich worek to olbrzymie bogactwo — rzekł uradowany pomysłem, który z nagła zaświtał mu w głowie. — Chodźcie ze mną, synkowie! — dodał i zarzuciwszy na plecy sakwę pełną dębowych nasion, ruszył w drogę.
Wędrowali nie za długo, a już musieli odpocząć.
— Spocznijmy, synkowie... — sapnęło chłopisko, siadłszy na skraju wielkiej poręby, z której jeszcze zeszłej zimy kasztelańscy pachołkowie wykarczowali drzewa. — Worek nazbyt ciężki. Ujmijmy z niego choć krzynę...
Jak powiedział, tak zrobili. Najmłodszy z synów wykopał dołek w ziemi pośrodku karczowiska i wetknął weń żołądź, mówiąc:
— Rośnij se tutaj na chwałę Boga!
Odsapnęli nieco i pomaszerowali dalej, choć żaden z młodzianów nie wiedział, dokąd zmierzają i w jakim celu tak się mozolą.
Słońce było już wysoko na niebo, kiedy chłopina przykucnął na polanie, gdzie niegdyś wichura zwaliła wiekowe olbrzymy. Potężne pnie dawno obróciły się w próchno, zasilając ziemię, na której bujnie wyrosły rozliczne zioła, a wśród nich aromatyczne poziomki.
— Spocznijmy tutaj, synkowie! W brzuchu burczy mi z głodu… — jęknął. — Pokrzepię się nieco leśnym owocem, a wy ujmijcie ciężaru z sakwy, bo ledwie co powłóczę nogami...
Na te słowa trzej starsi synowie z pokorą wykopali w żywicznej glebie nie za duże jamy i wrzucili weń po nasionku, wesoło wołając:
— Niczego Bóg wam tutaj nie poskąpi, ani słońca, ani deszczu, ani też urodzajnej ziemi!
Zatrzymywali się jeszcze po wielokroć. Wszędzie zaś sadzili żołędzie, a kiedy w worku ich nie stało, chłop rzekł:
— Jestem z was dumny, synkowie! Pora wracać do chałupy.
Dopiero wtenczas młodzieńcy pojęli cel swej wędrówki. Wrócili do matuli, która zdążyła okrzepnąć w złości i zatęsknić za mężem. Żyli potem długie lata, zawżdy troszcząc się o puszczę.
Żaden z nich nie wiedział, iż przez cały ten czas przyglądał się im z ukrycia czart Olbina, najmądrzejszy leśnik tej ziemi. Zawsze z zadowoleniem śledził ich poczynania i nigdy ani przez chwilę nie żałował, iż to właśnie im powierzył worek pełen skarbów.
Z żołędzi wyrosły piękne dęby. Czas płynął, a one pięły się coraz wyżej i wyżej, aż pewnego dnia sięgnęły szczytu nieba.
Czterem z nich bowiem w 100 – lecie powstania Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Poznaniu nadano status „pomnika przyrody” oraz imiona zasłużonych leśników: Aleksandra, Andrzeja, Karola oraz Macieja.

Statystyki: autor: Alicja Jonasz — 27 lip 2025, 18:07


Idź do oryginalnego materiału