Bez złego słowa, ale z dystansem: jak synowa oddaliła ode mnie rodzinę

newsempire24.com 10 godzin temu

Nazywam się Weronika Nowak, mam sześćdziesiąt dwa lata i już od kilku lat męczę się myślą, iż stałam się obca w życiu własnego syna. A to wszystko przez jego żonę – moją synową Kasię – która robi wszystko, żeby wymazać mnie z ich rodziny. I wiecie, co jest najbardziej bolesne? Nigdy nie zrobiłam jej nic złego. Ani słowa. Ani gestu. Ani wyrzutu. Tylko dobroć, wsparcie i szczera chęć, by stać się bliską osobą. A w odpowiedzi – cisza. Chłód. Zamknięte drzwi.

Kiedy mój syn Marek powiedział mi, iż zamierza się ożenić, naturalnie chciałam poznać jego wybrankę. Zawsze marzyłam, iż przyjmę żonę syna jak własną córkę – z życzliwością, troską i szacunkiem. Ale Marek wtedy się speszył i odparł:

– Mamo, Kasia jeszcze nie jest gotowa na spotkanie. Jest nieśmiała.

Zrozumiałam to. No cóż, różnie bywa, pomyślałam. Może dziewczyna jest skromna, nieśmiała. Ale kiedy zaczęły się przygotowania do ślubu, nie wytrzymałam. Powiedziałam wprost:

– Czy ja Twoją przyszłą żonę zobaczę dopiero na ślubie? Jak to w ogóle możliwe? Przecież ja nie jestem jakąś obcą ciocią z boku!

Wtedy Marek chyba z trudem, ale jednak namówił Kasię, żeby do mnie przyszła. Czekałam. Bardzo się denerwowałam. Przygotowałam smaczny obiad, nakryłam do stołu, kupiłam kwiaty – żeby jakoś się zaprzyjaźnić. A w odpowiedzi… Kasia przesiedziała cały wieczór w milczeniu. Ani uśmiechu, ani spojrzenia w oczy, ani „dziękuję”. Przez cały wieczór, szczerze mówiąc, nie wypowiedziała choćby dziesięciu słów. Jakby ją siłą przyprowadzili. Zrzuciłam to na stres. Ale serce już się zaniepokoiło.

Po ślubie zamieszkali osobno. Świetnie – wzięli kredyt, kupili dwupokojowe mieszkanie na Woli. Nie wtrącałam się, nie narzucałam. Żyli – i chwała Bogu. A potem, po półtora roku, urodził się Kuba. Moje słoneczko, mój ukochany wnuk.

Miałam nadzieję, iż po urodzeniu dziecka zbliżymy się z Kasią. No przecież kobieta, która została matką, nie może być taka zimna. Ale stało się jeszcze gorzej. Teraz, gdy dzwonię i mówię, iż chcę wpaść w odwiedziny, Kasia odpowiada oschle:

– Nas nie będzie. Wyjeżdżamy.

A później mój syn mówi mi, iż cały dzień byli w domu. I rozumiem – po prostu mnie nie chcą widzieć.

Ale się nie poddałam. Kupowałam Kubie zabawki, książki, ubranka. Przywoziłam owoce, ciastka do herbaty, starałam się pomóc, dać trochę ciepła. Przecież mają kredyt, trudności, Kasia na urlopie macierzyńskim… Ale wszystko na próżno. Kiedy przyjeżdżam, Kasia choćby nie wita się normalnie. Po prostu wychodzi do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi.

Siedzę w kuchni z synem i wnukiem. Pijemy herbatę, bawimy się, rozmawiamy. A ona – jakby nas nie było. Jak można tak żyć? Przecież ja do niej z życzliwością! Nigdy nie powiedziałam jej nic przykrego. Żadnych uwag. Wręcz przeciwnie – zawsze chciałam pochwalić, pomóc, nie wtrącać się nieproszona. Dlaczego więc jestem dla niej jak obca?

Może boi się, iż będę się wtrącać? Ale przecież ja taka nie jestem! Chciałam tylko być częścią ich rodziny, dzielić radości, wspierać w trudnych chwilach. Co w tym złego?

Nie wiem już, jak mam się zachowywać. Nie chce mi się tam jeździć, ale nie widzieć wnuka – to serce się kraje. Kocham mojego syna. Kocham jego rodzinę. Ale widocznie nie każdy potrzebuje mojej miłości…

Mimo to nie poddaję się. Mam nadzieję, iż pewnego dnia Kasia otworzy drzwi, wyjdzie do kuchni, usiądzie z nami przy stole i powie: „Wejdź, mamo Weroniko. Cieszymy się, iż jesteś”. Tylko czy doczekam tej chwili…

Idź do oryginalnego materiału