Po świętach człowiek chciałby choć przez chwilę wejść w nowy tydzień spokojnie. Bez nerwów, w poświątecznym nastroju. Ale szkoła mojego dziecka uznała najwyraźniej, iż wtorkowy poranek to doskonały moment na mały chaos.
Jeszcze przed świętami dowiedzieliśmy się, iż zaraz po Wielkanocy polonistka z klasy mojego syna – czwartoklasisty – musi wziąć wolne, szkoła nie może znaleźć zastępstwa. Z informacji, którą dostaliśmy, wynikało, iż dwie pierwsze lekcje zostają odwołane. Ucieszyłam się, szczerze mówiąc. Po świętach syn mógł dłużej pospać, zjeść spokojne śniadanie i bez pośpiechu ruszyć do szkoły. W teorii – brzmi rozsądnie. Tyle iż ta teoria runęła jak domek z kart o godzinie 7:10 rano.
Przyznam, iż jestem jedną z tych matek, które mają hopla na punkcie e-dziennika, więc od razu dostałam powiadomienie, iż pojawiła się nowa wiadomość. Treść? "W dniu dzisiejszym lekcje rozpoczną się o godzinie 8:00, poprowadzi je nauczyciel na zastępstwie".
Dyrekcja z nas sobie kpi
Przepraszam bardzo – to jakiś żart? Czy szkoła naprawdę myśli, iż my, rodzice, siedzimy od świtu z telefonem w dłoni, wpatrzeni w ekran, gotowi na każdą ewentualność? Żadnego przepraszam, dzień dobry, pocałujcie mnie w d...
Mój syn jeszcze spał. I dobrze – po co miał się zrywać, skoro oficjalnie lekcji miało nie być? Kiedy przeczytałam wiadomość, było już za późno, żeby go ogarnąć, zjeść, spakować i dotrzeć na czas. Skończyło się oczywiście nieobecnością.
Nie wiem, czy bardziej zirytowała mnie ta nagła zmiana decyzji, czy fakt, iż wyglądało to jak organizacyjny spontan. A może to, iż nikt nie pomyślał, ilu dzieciom i rodzicom zafunduje taki poranek nerwów.
Fajnie, iż dyrekcja jednak znalazła zastępstwo, ale z tego, co piszą inni rodzice na naszej grupie na WhatsAppie, na polskim pojawiło się troje dzieci z całej 16-osobowej grupy (szkoła prywtna). Reszta – jak mój syn – dowiedziała się za późno. Bo szkoła uznała, iż plan można zmienić z godziny na godzinę. A życie rodzinne? Logistyka? Dojazdy? Spokojny start po świętach? To już nikogo nie obchodzi.
Mam tylko jedno pytanie: czy ktoś tam po drugiej stronie w ogóle myśli o nas – rodzicach i naszych dzieciach – kiedy podejmuje takie decyzje?