Dzisiaj znów ta nieznośna Zofia Krzyżanowska zaczęła krzyczeć pod moimi drzwiami.
— Danuta Kowalska, mówię po raz ostatni! Albo wyniesiesz ten swój syf z klatki schodowej, albo sama to wszystko wyrzucę na śmietnik! — wrzeszczała, wymachując rękami. — Co to ma być? Zardzewiały wózek, te pudła, a teraz jeszcze ten rower!
— Zosiu, uspokój się! — odpowiedziałem, wyglądając zza drzwi. — Wózek potrzebny jest dla wnuczki, wybiera się na działkę. A rower należy do Tomka, przecież uprawia sport!
— Jaki Tomek? Twój wnuk ma już trzydzieści lat! Kiedy ostatnio na tym rowerze jeździł?!
— A tobie co do tego? Nikomu nie przeszkadzamy!
— Jak nie przeszkadzacie? Wczoraj się o ten rower potknęłam, mało nie upadłam! Noga mnie do dziś boli!
Westchnąłem i zamknąłem drzwi. Wiedziałem, iż Zofia tak łatwo nie odpuści. Tacy ludzie jak ona uważają, iż ich świętym obowiązkiem jest pilnować porządku w całym bloku, mówić innym, jak mają żyć, i wtrącać się w nie swoje sprawy.
A wszystko zaczęło się pół roku temu, gdy przeprowadziłem się do córki do miasta. Mieszkanie dostałem po teściowej, małe, ale przytulne. Córka Kasia naciskała, żebym sprzedał dom na wsi i zamieszkał bliżej.
— Tato, no co ty tam sam siedzisz? — przekonywała Kasia. — Sklep daleko, lekarz daleko, a jak coś się stanie? Tutaj masz wszystko pod ręką, a ja będę częściej wpadać.
Długo się opierałem. Dom był moim gniazdem, gdzie z żoną przeżyliśmy prawie czterdzieści lat. Każdy kąt przypominał mi o niej. Ale zdrowie już nie to, więc w końcu się zgodziłem.
Przeprowadzka okazała się prawdziwym utrapieniem. Tyle rzeczy nazbierało się przez lata! Nie potrafiłem zmusić się, by wyrzucić to, co jeszcze mogło się przydać. Wózek dziecięcy, w którym woziłem wszystkie wnuki, półki na książki, które sam zrobiłem, stare fotografie w ramkach.
— Tato, no gdzie ty to wszystko będziesz trzymał? — irytowała się Kasia. — Mieszkanko masz maleńkie!
— Znajdę miejsce — upierałem się. — To przecież pamiątki!
I rzeczywiście, część rzeczy musiała na razie zostać na klatce schodowej. Tymczasowo, oczywiście. Wciąż obiecywałem sobie, iż to posprzątam, coś oddam, coś wyrzucę, ale jakoś nie było czasu.
Zofia Krzyżanowska od razu dała znać, iż jej to nie odpowiada. Najpierw aluzjami, potem wprost.
— Danuta Kowalska, a długo jeszcze u was ten składzik będzie? — pytała, wskazując na wózek.
— niedługo to posprzątam — odpowiadałem — po prostu czasu brakuje.
— Czas jest dla wszystkich taki sam — odcinała się sucho.
Nie lubię konfliktów. Zawsze starałem się żyć w zgodzie z sąsiadami. Na wsi, gdzie wszyscy się znali, pomagali sobie, odwiedzali. Tutaj było inaczej. Ludzie żyli jak za murami, witali się na klatce, ale na tym się kończyło.
— Słuchaj, Zosiu — spróbowałem się dogadać — może nie kłóćmy się? Naprawdę niedługo to wszystko posprzątam. Córka obiecała pomóc, ale teraz ma natłok w pracy.
— Ile można czekać? — nie ustępowała Zofia. — Już pół roku minęło!
— Nie pół roku, tylko cztery miesiące — poprawiłem.
— Różnicy żadnej! Chciałam po dobroci, a wy nie rozumiecie!
W tej chwili drzwi sąsiedniego mieszkania się otworzyły i wyjrzała z nich siwa głowa Marii Nowak.
— Dzień dobry państwu, o co chodzi? — zapytała cicho.
— A no, Marysiu — zwróciła się do niej Zofia — Danuta Kowalska zasłonił całą klatkę schodową, a sprzątać nie chce!
— Nie mówiłem, iż nie chcę! — zaprotestowałem. — Powiedziałem, iż posprzątam!
— Kiedy? — naciskała Zofia.
— Czepiasz się jak rzep psiego ogona! — nie wytrzymałem. — Przecież nikomu te rzeczy nie przeszkadzają!
— Mnie przeszkadzają! — wrzasnęła Zofia. — I nie tylko mnie! Pani Mario, czy to normalne, żeby na klatce był skład złomu?
Maria Nowak zmieszała się i spojrzała na nas oboje.
— No nie wiem — bąknęła. — Mnie jakoś specjalnie nie przeszkadza…
— Widzi pani! — ucieszyłem się. — Maria jest człowiekiem rozsądnym, ona rozumie!
— Maria to się boi prawdy powiedzieć! — warknęła Zofia. — A ja mówię, jak jest!
— Proszę państwa, no bez kłótni — poprosiła Maria. — Sąsiadami jesteście…
— Dobrze — zgodziłem się. — Nie kłóćmy się. Zosiu, obiecuję ci, iż do weekendu wszystko posprzątam. Dobrze?
— Do weekendu? — powtórzyła Zofia. — A jaki dziś mamy dzień?
— Środa.
— To macie trzy dni. jeżeli w niedzielę cokolwiek tu będzie stać, sama to wyniosę.
— Jak możesz?! — oburzyłem się. — To moje rzeczy!
— A klatka schodowa jest wspólna! — odcięła się Zofia i trzasnęła drzwiami.
Maria Nowak spojrzała na mnie ze współczuciem.
— Niech się pan na nią nie obraża — powiedziała cicho. — Zofia już taka jest, od zawsze mówi, co myśli. Już jak młoda była, ciągle się z kimś kłóciła.
— Rozumiem — westchnąłem. — Ale można przecież normalnie porozmawiać! Nie zostawiłem tego specjalnie. Po prostu nie mam gdzie tego trzymać.
— A w mieszkaniu nie ma miejsca?
— Jest, ale mało. Myślałem, iż stopniowo coś się wywali, coś wnukom odda. Rower akurat Tomek prosił, żeby nie wyrzucać, mówi, iż naprawi i będzie jeździł.
— On często przyjeżdża?
— Raz na miesiąc, jeżeli w ogóle. Dużo pracuje, czasu nie ma.
— A córka?
— Kasia? Też zapracowana. Obiecała pomóc, ale ciągle odkłada.
Maria pomyślała chwilę.
— Wie pan co — powiedziała — może ja panu pomogę? Mnie i tak nic nie ciągnie, emerytura, wnuki już duże.
— Pani Mario, co pani! — ucieszyłem się. — Nie chcę pani fatygować.
— Jaka tam fatyga! Razem łatwiej pójdzie. Jutro rano się bierzemy, dobrze?
Omal się nie rozpłakałem z wdzięczności. Oto co znaczy ludzka życzliwość! Nie to co ta Zofia ze swoimi żądaniami.
Następnego dnia Maria przyszła, jak obiecała. Zabraliśmy się za porządki. Wózek— Zosiu — powiedziałem pewnego dnia, patrząc, jak pielęgnuje naszą wspólną kwietną rabatkę — może jednak w życiu warto zacząć od „proszę”, zanim sięgnie się po „wyniosę to na śmietnik”.