Od tygodnia nasz dom przypomina pole bitwy. Nie rozmawiamy z Wojtkiem, nie patrzymy na siebie, poruszamy tylko ostateczne kwestie związane z opieką nad dzieckiem, i to ledwie kilkoma zdawkowymi zdaniami. A wszystko zaczęło się od pozornie błahego przypadku.
Tego dnia Wojtek, jak zwykle, poszedł do pracy. Ja krzątałam się po domu, a nasz synek drzemał w swoim łóżeczku. Około dziesiątej rano telefon męża, zostawiony na nocnej szafce, zaczął wibrować. Raz, drugi, trzeci — podeszłam, by wyłączyć dźwięk, żeby nie obudzić dziecka. Ale wzrok mimowolnie padł na nazwę czatu, z którego przyszła wiadomość: „Moja rodzina”.
Zamarłam. „Moja rodzina” — dlaczego nigdy nie słyszałam o tej grupie? Ja, jego żona, matka jego dziecka, nie należała do „rodziny”? Serce ścisnęło się boleśnie. Uległam pokusie i zajrzałam. I pożałowałam. Ale było za późno na odwrót.
W czacie byli Wojtek, jego matka, ojciec i siostra. Mnie tam nie było. Ale była mowa o mnie — i to w sposób, który złamał mi serce. Okazało się, iż jestem kiepską gospodynią, nieporadną matką i w ogóle niegodną ich syna i brata. Teściowa pisała, iż źle karmię dziecko, iż w domu panuje „syphon”, iż wyglądam „jakbym całe dnie na cegielni harowała”. Siostra Wojtka tylko przytakiwała, dodając własne komentarze, choć sama nigdy dziecka na rękach nie trzymała.
Najboleśniejsze było jednak milczenie Wojtka. Ani jednego słowa w mojej obronie. Stawiał uśmieszki pod zgryźzałymi uwagami matki, lajkował słowa siostry. Ten mężczyzna, którego kochałam, ojciec mojego dziecka, pozwalał, by jego rodzina mnie obrażała. A ja starałam się. Znosiłam ich uwagi. Uśmiechałam się. Kiwałam głową na rady teuliny, by uniknąć konfliktu, po czym po cichu robiłam po swojemu. Chciałam być dobrą synową.
Gdy Wojtek wrócił wieczorem, nie wytrzymałam.
— Czytałam wasz czat — powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
Zbladł się, ale zamiast przeprosin, wybuchnął:
— Co? Przeglądałaś mój telefon? To moja prywatna sprawa! Jak mogłaś?!
Krzyczał, oskarżał, był wściekły. Ani słowa o moich uczuciach. Żadnego śladu skruchy. Zero zrozumienia.
Stałam przed nim, nie wierząc własnym, iż to ten sam człowiek, z którym chciałam spędzić życie. Dla którego urodziłam syna. Któremu wybaczałam nocne zmiany, zmęczenie, irytację. Nigdy nie zabraniałam mu brać mojego telefonu. Bo nie mam nic do ukrycia. On — jak się okazało — nie mógł tego samego powiedzieć.
Od tamtego dnia prawie się nie odzywamy. Śpi na kanapie. Twierdzi, iż zaufanie zostało zniszczone. A ja zastanawiam się — przez kogo? Przez niego czy przeze mnie? Bo czuję, iż to mnie zdradzono. Oceniano, krytykowano i milczano. Jakbym nie była żoną, nie należała do rodziny, ale tylko przypadkową lokatorką w cudzym domu.
Nie wiem, co będzie dalsze. Padło między nami słowo „rozwód”. Może w gniewie. A może na poważnie.
Ale jedno wiem na pewno: zdrada to nie tylko romans. Czasem to milczenie tam, gdzie powinna być obrona. Czasem to lajk pod słowami, które ściskają serce drugiej osobie.
Terast chcę tylko zrozumieć — czy jeszcze mogę zaufać temu człowiekowi? Czy już jest za późno?…