„Chcieliśmy tylko pomóc sąsiadce, a w zamian otrzymaliśmy donos. Czy to wdzięczność?!”

newsempire24.com 15 godzin temu

Dzisiaj znowu myślę o tym, co się stało. Czy naprawdę chcieliśmy tylko pomóc, a w zamian dostaliśmy donos? Czy to ma być wdzięczność?

Przed tygodniem do naszego domu przyszedł pracownik socjalny. Powiedział, iż wpłynęła anonimowa skarga – rzekomo nasze dzieci są zaniedbane, a my nie zapewniamy im odpowiednich warunków. Obejrzał mieszkanie, zajrzał do lodówki, porozmawiał z dziećmi… Wszystko było w porządku. Wypełnił dokumenty, poprosił o podpis i wyszedł. Ale do tej pory nie rozumiem – kto i po co to zrobił?

Ja, Kinga, i mój mąż Wojciech jesteśmy razem od ponad dziesięciu lat. Mamy dwoje dzieci: ośmioletniego syna Bartka i pięcioletnią córkę Olę. W domu panuje porządek, dzieci są zadbane, grzeczne, dobrze się uczą. Zarówno w szkole, jak i w przedszkolu nikt na nic się nie skarży. Same dzieci też zapewniały, iż wszystko jest w porządku. Więc ta skarga musiała przyjść z zewnątrz. Ale od kogo?

Odpowiedź znalazła się nieoczekiwanie. Tydzień później zobaczyłam na podwórku Ewę – wnuczkę naszej starszej sąsiadki, pani Heleny. Przypomniałam sobie, jak kilka lat temu już przy pierwszym spotkaniu pokłóciłyśmy się z Ewą. Od tamtej pory w ogóle nie utrzymywałyśmy kontaktów. Teraz wszystko nabrało sensu.

Z panią Heleną łączyła nas bardzo serdeczna relacja. Starsza pani cieszyła się, gdy wprowadziliśmy się do niej jako sąsiedzi. Często wpadała na herbatę, przynosiła ciasta, czasem zostawała z małym Bartkiem, gdy musiałam gdzieś wyjść. My z Wojtkiem pomagaliśmy jej w zakupach, przynosiliśmy leki, latem zabieraliśmy ją na działkę.

Gdy pani Helena zachorowała, niemal codziennie przy niej byłam – sprzątałam, gotowałam, pilnowałam, by brała leki. Owszem, przychodził też do niej pracownik socjalny, ale kilka pomagał. Krewnych pani Heleny zdawało się nie być: nikt nie dzwonił, nie odwiedzał, nie interesował się jej losem.

„Przez osiem lat nigdy nie słyszałam o jej córce czy wnuczce” – wspominałam sobie. „Robiliśmy, co mogliśmy, ale mieliśmy swoją rodzinę. W pewnym momencie poczułam, iż to dla nas zbyt dużo. Wtedy sama zaproponowałam pani Helenie, by spróbowała odnaleźć swoich bliskich – może uda się odnowić kontakt?”

Pani Helena ze smutkiem podyktowała numery. Znalazłam w sieci jej córkę Agnieszkę i wnuczkę Ewę. Napisałam do nich, prosząc, by przyjechały – ich mama jest w ciężkim stanie, bardzo potrzebuje wsparcia.

Pani Helena rozpromieniła się: „Naprawdę przyjadą? Nie widziałam ich od piętnastu lat…” Ostatni raz córka odwiedziła ją, gdy Ewa miała zaledwie siedem lat. Wtedy pokłóciły się strasznie – Agnieszka chciała sprzedać mieszkanie matki, a ta się nie zgodziła. Od tamtej pory córka zerwała kontakt.

Ale ku mojemu zaskoczeniu, Agnieszka pojawiła się już następnego dnia. Razem z Ewą. I zaczął się prawdziwy koszmar.

Agnieszka od progu krzyczała, iż my z Wojtkiem opiekujemy się panią Heleną tylko po to, by przejąć jej mieszkanie. Oskarżała nas, iż rzekomo trujemy staruszkę, by przyspieszyć jej koniec i zagarnąć nieruchomość. Stałam w osłupieniu, nie wiedząc, jak zareagować. Wojtek nie wytrzymał – stanął w mojej obronie i kazał „gościom” wyjść. Ale nie odeszli w ciszy.

„Zrobimy wszystko, byście trafili za kratki!” – wrzeszczała Ewa. „Jeszcze wam się upiekło! Dopilnujemy, żeby was eksmitowali, złożymy skargi, gdzie się da! Odpowiecie za wszystko, oszuści!”

Wtedy zrozumiałam, skąd wziął się ten donos do opieki społecznej. Stało się jasne, kto postanowił się w ten sposób „zemścić”.

„Przecież chciałam tylko dobrze…” – myślę teraz. „Nie przyszło mi choćby do głowy, iż za pomoc starszej osobie można dostać taki cios. My z Wojtkiem nie mieliśmy żadnych interesów w tej sprawie. Po prostu nie mogliśmy zostawić pani Heleny samej – zasługiwała na ludzką życzliwość. Gdybym tylko wiedziała, jacy są jej bliscy… Nigdy bym ich nie szukała.”

TerDzisiaj, mijając starą kamienicę, wciąż czuję gorycz, choć upłynęło już tyle czasu.

Idź do oryginalnego materiału