Sąsiad chłopiec — żywy portret mojego męża z dzieciństwa. A potem dowiedziałam się dlaczego…
Gdy w końcu z Robertem wprowadziliśmy się do własnego mieszkania, wydawało się, iż życie dopiero się rozpoczyna. Długo wahaliśmy się przed wzięciem kredytu, ale w końcu zaryzykowaliśmy: marzyliśmy o stabilizacji, o drugim dziecku, a do tego potrzebowaliśmy więcej przestrzeni niż wynajmowane „jedynki”. Teraz musieliśmy oszczędzać, zaciskać pasa, ale przynajmniej mieliśmy własny dach nad głową i gniazdo dla naszej rodziny. I wiarę, iż wszystko będzie dobrze.
Ja, Kinga, byłam całkowicie pochłonięta codziennością. Młodsza córeczka, Zosia, marudziła z powodu ząbkowania, wymagając ciągłej uwagi, a w wolnych chwilach urządzałam nowe mieszkanie — wieszałam firanki, rozkładałam naczynia i książki na półkach. Z sąsiadami nie zdążyłam się jeszcze zapoznać, ale po odgłosach dzieci za oknem wiedziałam, iż mieszka tu wiele młodych rodzin z maluchami.
Pewnego wieczoru, stojąc przy oknie, zauważyłam Roberta — wracał z pracy i ożywienie rozmawiał z nieznaną mi kobietą. Oboje się uśmiechali. Zrobiło mi się nieswojo. Nie jestem zazdrosna, ale coś ukłuło mnie w sercu. Gdy wszedł do domu, próbując zachować spokój, zapytałam:
— Kto to był?
— A, — machnął ręką — tylko sąsiadka. Pogadaliśmy o pracy, nic więcej.
Zmienił temat, a ja starałam się zapomnieć. Ale nieprzyjemne uczucie zostało.
Kilka dni później znów ją zobaczyłam — siedziała na ławce przy placu zabaw, obok bawił się mniej więcej sześcioletni chłopiec. Początkowo nie zwróciłam uwagi, ale potem nie mogłam oderwać wzroku od tego dziecka. Coś w nim było… znajomego. Rysy twarzy, mimika, choćby spojrzenie.
Zosia zaczęła krzyczeć i odwróciłam się. Ale myśl nie dawała mi spokoju. W domu, przeglądając pudło ze zdjęciami, trafiłam na dziecięce fotografie Roberta. Na jednej z nich miał mniej więcej tyle lat, co ten chłopiec.
Zaparło mi dech. Ten dzieciak był żywym odbiciem mojego męża z dzieciństwa.
Serce ścisnęło mi się z bólu. Nie mogłam w to uwierzyć, ale nie mogłam też tego zignorować. Wewnątrz gotowałam się z gniewu, żalu i strachu. Podeszłam do Roberta z bezpośrednim pytaniem. Zawahał się. I wtedy nie wytrzymałam. Nie słuchałam jego wyjawiąń, nie pozwoliłam mu dojść do słowa. Krzyczałam, iż jest zdrajcą, iż zniszczył naszą rodzinę, iż mnie upokorzył…
Robert w milczeniu wyszedł z domu.
Po godzinie wrócił. Nie sam. Towarzyszyła mu ta kobieta. Zdrętwiałam — no tak, teraz przyprowadzi kochankę, będzie się tłumaczyć jak z kiepskiej telenoweli. Byłam gotowa na awanturę.
Ale Robert powiedział spokojnie:
— To Kasia. Dawna przyjaciółka. Proszę, wysłuchaj jej.
Nie chciałam słuchać. Ale ona zaczęła mówić. I z każdym jej słowem czułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.
Okazało się, iż jej mąż, Tomasz, był bezpłodny. Siedem lat temu, zdesperowani, zdecydowali się na in vitro. Nie chcieli jednak obcego dawcy, więc poprosili Roberta — jako zaufanego, zdrowego przyjaciela.
Długo się wzbraniał, ale w końcu się zgoDziś patrzę na nich i wiem, iż życie pisze najbardziej nieoczekiwane scenariusze — a najważniejsze, by nie oceniać zbyt szybko.