Chłopiec znalazł sposób na obejście prawa, by zdobyć rodzinę

newskey24.com 3 dni temu

Dom Kultury w małym prowincjonalnym miasteczku na Podlasiu był stary, ale przytulny. Dzieci tłoczyły się w sali, wpatrzone w scenę. Tam, pod światłem wiekowych reflektorów, znów występował Kazimierz Nowak – starszy pan, iluzjonista, którego w okolicy znał każdy. Jego kapelusz – podniszczony, ale wciąż pełen niespodzianek – od lat był lokalną legendą.

Nie był cyrkowcem w typowym tego słowa znaczeniu. Kazimierz to człowiek o dobrym sercu i duszy dziecka. W każdym jego występie nie magia trików była najważniejsza, ale magia nadziei. Tego dnia – finałowy numer: z kapelusza miał wyczarować żywą kurę o imieniu Klementyna. Sala zamarła.

– A teraz – uwaga! – zawołał z teatralnym przejęciem i wyciągnął z kapelusza potarganego ptaka.

Entuzjazm dzieci rozniósł się po pomieszczeniu jak wiosenny wiatr: oklaski, piski, śmiech. Gdy Kazimierz już miał się ukłonić, nagle poczuł na sobie czyjś wzrok. Jeden jedyny – nieśmiejący się, niebawiący. Spojrzenie chłopca około siedmiu lat, który siedział na krześle w ostatnim rzędzie, wpatrując się nieruchomo w kurę.

– Witaj, mały. Jesteś sam? – zapytał iluzjonista, podchodząc.

– A ta kura to prawdziwa? – szepnął chłopiec z zachwytem.

– Oczywiście! Chcesz – pogłaskaj. Nazywa się Klementyna.

Chłopiec podszedł ostrożnie, przesunął dłonią po piórach. Oczy mu błyszczały, usta drżały.

– A jej nie straszno siedzieć w kapeluszu?

– Klementyna się nie boi. Jest odważna. Tak jak ty.

– Bartek! – rozległo się wołanie.

Podeszła do nich kobieta o zmęczonej twarzy.

– Bartku, no ile można się włóczyć?! – załamała ręce i zwróciła się do iluzjonisty: – Przepraszam. To nasz mały urwis. Wiecznie gdzieś wpada.

– Pani jest jego mamą? – spytał Kazimierz.

– Wychowawczynią. Jest z domu dziecka, rodziców niedawno stracił…

Gdy Bartek odszedł ze spuszczoną głową, Kazimierz poczuł, jakby ktoś uderzył go pięścią w pierś. Nie mógł tak po prostu o nim zapomnieć.

– Proszę mi podać adres tego domu dziecka.

Kobieta zdziwiła się, ale wymieniła ulicę i numer.

Całą noc Kazimierz nie spał. Wspominał, jak wiele lat temu, po rozwodzie, stracił kontakt z własnym synem. A teraz, patrząc w oczy tego chłopca, czuł – los daje mu drugą szansę.

Rano przyszedł do domu dziecka z wielką torbą cukierków. Bartek siedział w kącie, z dala od hałaśliwej gromady. Zobaczył Kazimierza – i rozpromieniał. A gdy zobaczył, iż ten przyprowadził ze sobą Klementynę – podskoczył z radości.

Tak zaczęła się ich przyjaźń. Najpierw rzadkie odwiedziny, potem – wyjścia do zoo, książki, bajki. Bartek przywiązał się do niego całym sercem. A Kazimierz – do Bartka.

Pewnego dnia zebrał się na odwagę i podszedł do Ewy Piotrowskiej, tej samej wychowawczyni:

– Chciałbym adoptować Bartka.

– Samotnemu mężczyźnie nie pozwolą – odpowiedziała łagodnie, ale ze smutkiem. – Takie mamy prawo.

Iluzjonista opuścił głowę. Nie wiedział, iż Ewa od dawna go obserwuje. I iż za każdym razem, gdy przychodził – jej serce biło niespokojnie. Ona też pokochała tego dziwnego, trochę komicznego, ale dziecinnie dobrego człowieka.

A tydzień później Bartek, siedząc na ławce i trzymając się kurzej łapki Klementyny, nagle cicho zapytał:

– A czy ja mogę z tobą mieszkać?

Kazimierz zastygł. Nie wiedział, jak wytłumaczyć mu sprawy dokumentów i urzędowych przeszkód.

Ale chłopiec nagle powiedział, ufnie patrząc mu w oczy:

– A jakby pani Ewa poszła z nami? Ona jest dobra. Będzie twoją żoną, a moją mamą. Wtedy na pewno będziemy rodziną.

Iluzjonista spojrzał w bok. Tam, przy oknie, stała Ewa. I nagle zrozumiał – chłopiec ma rację.

Podszedł do niej, serce mu waliło, w głowie – tysiąc myśli. Ale nie musiał nic mówić. Ona i tak wszystko wyczytała z jego oczu. Już wiedziała.

Bartek podbiegł i przytulił się do nich obojga.

I w tej chwili, wśród starych ścian, wśród zapachu kredy, farby i taniego proszku, na korytarzu zwykłego domu dziecka narodziła się rodzina.

Taka, o jakiej marzy się w bajkach.

Idź do oryginalnego materiału