„Marek, jakie chrzciny w restauracji? Teraz jeszcze trzeba prezent kupić…”
„Chodźmy następnego dnia i pogratulujmy wnuczce w domu, bez tych fanaberii” — powiedziałam mężowi, gdy dowiedzieliśmy się, iż nasza córka urządza wystawne chrzciny dla swojej maleńkiej. To opowieść o tym, jak z mężem próbowaliśmy zrozumieć, jak adekwatnie świętować chrzest wnuczki, i dlaczego wywołało to tyle nieporozumień.
**Zaproszenie na chrzciny**
Nasza córka, Ola, urodziła córeczkę pół roku temu. Wnuczka, Zosia, to nasze pierwsze dziecko w rodzinie, i Marek z nim razem przepadamy. Gdy Ola oznajmiła, iż planuje chrzest, ucieszyłam się — to ważne wydarzenie, chciałam, żeby wszystko odbyło się zgodnie z tradycją. Ale potem dodała, iż chrzest nie będzie zwykły, tylko w restauracji, z tłumem gości, prowadzącym i fotografem. Zdziwiłam się: „Ola, po co tak hucznie? Toż to chrzest, nie wesele!”.
Ola tłumaczyła, iż chce, żeby było pięknie i żeby zapamiętać ten dzień. Jej mąż, Tomek, ją poparł — w końcu to ich pierwsze dziecko, chcą świętować wyjątkowo. Nie sprzeciwiałam się, ale w środku czułam niepokój. My z Markiem jesteśmy ludźmi prostymi, zawsze żyliśmy skromnie, a takie wydatki na chrzest wydawały nam się przesadą.
**Sprawa prezentu**
Najgorzej zaczęło się, gdy przyszło mi myśleć o prezencie. Na chrzest zwykle daje się coś ważnego: łańcuszek z krzyżykiem, obrazek święty, pieniądze na przyszłość dziecka. Ale Ola delikatnie napomknęła, iż w restauracji będą goście i iż „nie wypada przyjść z pustymi rękami”. Spytałam: „To mamy w kopercie dać?”. Odpowiedziała wymijająco: „No, jak chcecie, ale wszyscy coś dają”. Zaczęłam liczyć — 100 złotych w kopercie to mało, a więcej my z Markiem nie mamy. Emerytury mamy niskie, a oszczędności poszły na remont dachu.
Marek zaproponował, żeby w ogóle nie iść do restauracji. „Przyjdźmy następnego dnia, pogratulujemy Zosi w domu, damy coś od serca” — powiedział. Zgodziłam się — w domu będzie przytulniej i nie trzeba się zastanawiać, ile włożyć do koperty. Postanowiliśmy kupić srebrny krzyżyk i piękną dziecięcą Biblię — prezent i symboliczny, i szczery.
**Rozmowa z córką**
Gdy powiedziałam Oli o naszym pomyśle, obraziła się. „Mamo, jak to, nie przyjdziecie na chrzest? To przecież istotny dzień dla Zosi, a wy tak po prostu rezygnujecie!”. Próbowałam wytłumaczyć, iż nie jesteśmy przeciwko chrztowi, tylko nie chcemy uczestniczyć w tej „restauracyjnej rewii”. Ale Ola wzięła to do siebie. „Wszyscy dziadkowie będą, a wy co, nie chcecie być częścią rodziny?”. Zabolało mnie to. Oczywiście chcemy być częścią rodziny, ale czy koniecznie musi to być w restauracji?
Marek był stanowczy: „Jeśli oni chcą wydać kupę forsy, ich sprawa, a my lepiej posiedzimy z wnuczką w domu”. Ale widziałam, iż Ola jest zmartwiona, i zaczęłam się zastanawiać. Może rzeczywiście jesteśmy zbyt staroświeccy? Może powinniśmy się zgodzić i pójść, choćby jeżeli nam to nie pasuje?
**Jak znaleźliśmy wyjście**
W końcu znaleźliśmy kompromis. Poszliśmy z Markiem do kościoła na sam obrzęd chrztu — było wzruszająco i ciepło. Zosia w białej sukience wyglądała jak aniołek. Na bankiet do restauracji nie poszliśmy, ale następnego dnia zajrzeliśmy do Oli i Tomka. Daliśmy krzyżyk i Biblię, posiedzieliśmy z Zosią, wypiliśmy herbatę. Ola na początku była lekko urażona, ale później odpuściła, zwłaszcza gdy zobaczyła, jak Zosia do nas lgnie.
Zrozumiałam, iż tradycje każdy ma swoje. Dla Oli istotny był wystawny świąt, a dla nas z Markiem — po prostu być przy wnuczce. Ale zostało jednak niedosyt — czy teraz każda rodzinna uroczystość będzie taka, z kopertami i obowiązkami?
A wy? Mieliście podobnie? Jak sobie radziliście? Jak znaleźć złoty środek między swoimi przekonaniami a oczekiwaniami dzieci? A może my z Markiem jednak przesadzamy z tą naszą „skromnością”? Piszcie, bo naprawdę potrzebuję rady.