Córka zaprosiła nas na kolację, by podzielić się radosną nowiną. Po posiłku wyrzuciliśmy ją i zięcia z domu.

newsempire24.com 1 tydzień temu

**Dzisiejszy wpis w dzienniku:**

Córka zebrała nas dziś przy stole, żeby podzielić się radosną nowiną. Po kolacji jednak musieliśmy ich wyprosić.

Nie potrafię już zrozumieć dzisiejszej młodzieży. Zdrowy rozsądek zdaje się być dla nich zupełnie obcym pojęciem. Nasza córka, Ania, zorganizowała uroczysty obiad — niby zwykłe rodzinne spotkanie, z sałatkami, tortem i świecami. Zaprosiła nas wszystkich — mnie, męża, naszego wnuka i swojego męża. Mieszkamy razem w zwykłym trzypokojowym mieszkaniu na obrzeżach Gdańska. Życie w takim ścisku to nie lada wyzwanie, a teraz…

Gdy Ania i Marek wzięli ślub, od razu przyjęliśmy ich pod swój dach. Tak się złożyło — zaszła w ciążę, ślub wyprawili w pośpiechu, wszystko potoczyło się gwałtownie i bez zastanowienia. Nie krytykowaliśmy, pomogliśmy, jak mogliśmy, i zaproponowaliśmy, żeby u nas zamieszkali, póki nie uzbierają na własne lokum. Mówiliśmy: „Oszczędzajcie, choćby na wkład własny do kredytu. Rozumiemy, ale gdy wnuk podrośnie, będzie jeszcze ciaśniej.”

Kiwały głowami, zgadzały się. Ale w praktyce? Zero inicjatywy. Same obietnice, puste słowa, a efektów — żadnych. Żyją jak dzieci u rodziców, choćby podziękowania nie usłyszysz. My znosimy to w milczeniu, choć i my, z mężem, mamy swoje dolegliwości, swój wiek, marzymy o spokoju i porządku. Ale dla córki — cierpliwie czekamy.

A teraz siedzimy przy stole. Ania się uśmiecha, oczy jej błyszczą. Wymieniamy z mężem spojrzenia — może jednak zdecydowali się wyprowadzić?

Ależ skąd. Ania unosi kieliszek, spogląda na nas i oznajmia: „Mamo, tato… Jestem w ciąży!”

Zawróciło mi się w głowie. Zamarłam, patrząc na nią, nie wierząc własnym uszom. Zdało mi się, iż ziemia usuwa mi się spod nóg. Chciało mi się śmiać z bezsilności albo rozpłakać. Jeszje jedno dziecko? Do tego ciasnego mieszkania? Przecież to niemożliwe…

„Ania, czy ty w ogóle rozumiesz, co robisz?” — zapytał cicho, ale stanowczo mój mąż. „Gdzie będziecie mieszkać we sześcioro? Myślicie, iż dalej będziemy wam służyć za niańki?”

Ania choćby się nie speszyła. Najwyraźniej spodziewała się, iż rzucimy się jej na szyję z gratulacjami. Ale tak się nie stało.

„Myślałam, iż się ucieszycie…” — wydukała, a Marek natychmiast wtrącił: „Liczyliśmy na wsparcie, a wy od razu atakujecie. To przecież nasza rodzina!”

„Wasza?” — nie wytrzymałam. „A kim w takim razie my jesteśmy? Służącymi? Sponsorami? Prosiliśmy: odkładajcie na swoje mieszkanie! A wy… jeszcze jedna gęba do wykarmienia. Wybaczcie, ale więcej nie udźwigniemy.”

Po kolacji nikt nie odezwał się ani słowem. Następnego dnia Ania choćby nie przywitała się. Są obrażeni. Na nas. Za to, iż nie skakaliśmy z radości. Że nie cieszymy się na myśl o kolejnym dziecku w tym zatłoczonym mieszkaniu, kolejnych nocach bez snu, kolejnym wózku w korytarzu i przesuwaniu mebli.

Porozmawialiśmy z mężem. Spokojnie, ale stanowczo. Doszliśmy do wniosku: dość. Nie możemy i nie chcemy już poświęcać swojego życia, swojej starości, swojego spokoju. Mają prawie trzydzieści lat. Czas, żeby dorośli.

Podeszłam do Ani i powiedziałam wprost: „Kochamy was. Ale jesteście dorosłymi ludźmi. Chcecie drugie dziecko? Świetnie. Tylko wychowujcie je we własnym domu. Nie możemy już być waszą poduszką bezpieczeństwa.”

Wybuchła. Oskarżyła nas o okrucieństwo, iż „tak się nie postępuje z własnymi dziećmi”. Ale przepraszam bardzo — już to robiłam: siedziałam z ich synem, oddawałam emeryturę na pieluchy, gotowałam rosół i prasowałam koszule. Teraz — koniec.

Spakowali rzeczy, wynajęli mieszkanie. Wyszli obrażeni. A my zostaliśmy — w naszym trzypokojowym. W ciszy. Z przekonaniem, iż postąpiliśmy słusznie, choć niełatwo. Ale czasem, by ktoś dojrzał, trzeba go po prostu puścić. choćby jeżeli to twoje własne dziecko.

Idź do oryginalnego materiału