Córka zebrała nas przy stole, by podzielić się radością. Po kolacji wyrzuciliśmy ją i zięcia z domu.
Nie pojmuję dzisiejszej młodzieży. Zdrowy rozsądek to dla nich chyba obcy koncept. Nasza córka, Hanna, zorganizowała rodzinny obiad — niby zwyczajny, świąteczny, z sałatkami, tortem, świecami. Zebrała wszystkich — mnie, męża, naszego wnuka i swojego męża. Mieszkamy razem w zwykłym trzypokojowym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi. Życie w takim tłoku to już i tak wyzwanie. A tu…
Gdy Hanna i Marek wzięli ślub, od razu przygarnęliśmy ich do siebie. Tak wyszło — zaszła w ciążę, ślub odbył się w pośpiechu, wszystko jakoś nagle i bez zastanowienia. Nie osądzaliśmy, pomogliśmy, jak mogliśmy, zaproponowaliśmy, by u nas zamieszkali, żeby uzbierali na własne mieszkanie. Mówiliśmy: „Oszczędzajcie, choćby na wkład do kredytu. Rozumiemy, ale gdy wnuk podrośnie, będzie jeszcze ciaśniej”.
Kiwały głowami, zgadzały się. A w praktyce? Zero inicjatywy. Same obietnice, gadanie, a efektu — żadnego. Żyją jak dzieci u rodziców, choćby wdzięczności nie okazują. Cierpimy w ciszy, choć i my z mężem mamy swoje choroby, swój wiek, marzymy o spokoju, porządku. Ale dla córki — milczymy.
I oto siedzimy przy stole. Hanna się uśmiecha, oczy jej błyszczą. Wymieniamy z mężem spojrzenia: „Może jednak się wyprowadzają?”
Ale nie. Hanna unosi kieliszek, patrzy na nas i oznajmia:
— Mamo, tato… Jestem w ciąży!
Zakręciło mi się w głowie. Zamarłam, patrząc na nią, nie wierząc własnym uszom. Ziemia jakby się pode mną rozstąpiła. Chciało mi się śmiać z bezsilności albo rozpłakać. Jeszko jedno dziecko? Do tego ciasnego mieszkania? Dokąd, u licha…
— Haniu, ty w ogóle rozumiesz, co robisz? — zapytał cicho, ale twardo mój mąż. — Gdzie będziecie mieszkać we szóstkę? Czy myślicie, iż dalej będziemy wam służyć?
A Hanna choćby się nie speszyła. Widocznie spodziewała się, iż rzucimy się jej na szyję z gratulacjami. Ale tak się nie stało.
— Myślałam, iż się ucieszycie… — wyszeptała, a Marek natychmiast dodał:
— Liczyliśmy na wasze wsparcie, a wy od razu z pretensjami. To przecież nasza rodzina!
— Wasza? — nie wytrzymałam. — A my kim jesteśmy? Służba? Sponsorzy? Prosiliśmy: odkładajcie na swoje mieszkanie! A wy… kolejna gęba, wybaczcie, ale nie damy rady.
Po kolacji nikt się do nikogo nie odezwał. Następnego dnia Hanna choćby nie przywitała się. Mają żal. Do nas. Za to, iż nie skakaliśmy z euforii pod sufit. Za to, iż nie cieszymy się z kolejnego dziecka w tym ciasnym mieszkaniu, kolejnych nocy bez snu, kolejnej wózka na korytarzu, kolejnego powodu, by rozsuwać ściany.
Porozmawialiśmy z mężem. Spokojnie. Stanowczo. Zdecydowaliśmy: dość. Nie możemy i nie chcemy więcej poświęcać swojego życia, swojej starości, swojego spokoju. Mają prawie trzydzieści lat. Czas dorosnąć.
Podeszłam do córki i powiedziałam wprost:
— Haniu, kochamy was. Ale jesteście dorośli. Chcecie drugie dziecko? Świetnie. Tylko wychowujcie je we własnym domu. Nie możemy już być waszą poduszką bezpieczeństwa.
Wybuchła. Powiedziała, iż jesteśmy okrutni, iż „nikt tak nie postępuje z własnymi dziećmi”. Ale, przepraszam, już postępowałam — kiedy opiekowałam się ich synem, kiedy oddawałam emeryturę na pieluchy, kiedy gotowałam im bigos i prasowałam koszule. Teraz — koniec.
Spakowali rzeczy, znaleźli wynajęte mieszkanie. Wyszli obrażeni. A zostaliśmy my — w naszym trzypokojowym. W ciszy. Z poczuciem, iż postąpiliśmy słusznie, choć trudno. Ale czasem, by ktoś dorósł, trzeba go puścić. choćby jeżeli to twoje własne dziecko.