Córka zebrała nas przy stole, żeby podzielić się radosną wiadomością. Po kolacji wyrzuciliśmy ją i zięcia z domu.
Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Chyba zupełnie nie mają pojęcia o zdrowym rozsądku. Nasza córka, Ola, zorganizowała rodzinny obiad – niby zwykły, świąteczny, z sałatkami, tortem i świecami. Zebrała wszystkich – mnie, męża, naszego wnuka i swojego męża. Mieszkamy razem w zwykłym trzypokojowym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi. Życie w takim ścisku to już samo w sobie wyzwanie. A tu…
Kiedy Ola wyszła za Tomka, od razu przyjęliśmy ich pod swój dach. Stało się tak, bo zaszła w ciążę, ślub był szybki i trochę nieprzemyślany. Nie osądzaliśmy, pomogliśmy, jak mogliśmy, i zaproponowaliśmy, żeby u nas mieszkali, aż uzbierają na swoje. Mówiliśmy: „Oszczędzajcie, chociaż na wkład własny pod kredyt. Rozumiemy, ale jak wnuk podrośnie, będzie tu jeszcze ciaśniej”.
Kiwali głowami, niby się zgadzali. Ale w praktyce – zero inicjatywy. Same obietnice, gadanie, a efektów brak. Żyją jak dzieci u rodziców, choćby podziękowania nie usłyszysz. My znosimy to w milczeniu, choć oboje z mężem mamy swoje zdrowotne problemy, swój wiek, chcemy spokoju i porządku. Ale dla córki – cierpimy w ciszy.
I oto siedzimy przy świątecznym stole. Ola się uśmiecha, oczy jej błyszczą. Wymieniliśmy z mężem spojrzenia: „Może jednak zdecydowali się wyprowadzić?”
Ale nie. Ola unosi kieliszek, spogląda na nas i mówi:
– Mamo, tato… Jestem w ciąży!
Zrobiło mi się słabo. Zamarłam, patrząc na nią, nie wierząc własnym uszom. Myślałam, iż ziemia ucieknie mi spod nóg. Chciało mi się śmiać z bezsilności albo wybuchnąć płaczem. Jeszcze jedno dziecko? Do tego ciasnego mieszkania? Przecież to już nie ma sensu…
– Ola, czy ty w ogóle rozumiesz, co robisz? – cicho, ale twardo zapytał mój mąż. – Gdzie będziecie mieszkać we szóstkę? Czy myślicie, iż dalej będziemy wam służyć za opiekunów?
A Ola choćby się nie speszyła. Najwyraźniej spodziewała się, iż rzucimy się jej na szyję z gratulacjami. Ale tak się nie stało.
– Myślałam, iż się ucieszycie… – wyszeptała, a Tomek od razu się wtrącił:
– Liczyliśmy na wsparcie, a wy od razu atakujecie. To przecież nasza rodzina!
– Wasza? – nie wytrzymałam. – A my dla was kim jesteśmy? Służącymi? Sponsorami? Prosiliśmy: oszczędzajcie na swoje mieszkanie! A wy… kolejne dziecko, wybaczcie, ale my już nie damy rady.
Po kolacji nikt z nikim nie rozmawiał. Następnego dnia Ola choćby się nie przywitała. Byli obrażeni. Na nas. Za to, iż nie skakaliśmy z radości. Za to, iż nie byliśmy zachwyceni, iż w tym ciasnym mieszkaniu będzie jeszcze jeden maluch, jeszcze więcej płaczu w nocy, jeszcze jeden wózek na korytarzu, jeszcze jeden powód, żeby przesuwać ściany.
Porozmawialiśmy z mężem. Spokojnie. Stanowczo. Postanowiliśmy: dość. Nie możemy i nie chcemy już poświęcać swojego życia, swojej starości, swojego spokoju. Mają prawie trzydzieści lat. Czas dorosnąć.
Podeszłam do córki i powiedziałam wprost:
– Ola, kochamy was. Ale jesteście dorośli. Chcecie drugie dziecko? Świetnie. Tylko wychowujcie je u siebie. Nie możemy już być waszą poduszką bezpieczeństwa.
Wybuchła. Powiedziała, iż jesteśmy okrutni, iż „nikt tak nie postępuje z własnymi dziećmi”. Ale przepraszam, ja już tak postępowałam – kiedy opiekowałam się ich synem, kiedy wydawałam emeryturę na pieluchy, kiedy gotowałam im rosół i prasowałam koszule. Teraz – koniec.
Spakowali rzeczy, wynajęli mieszkanie. Wyszli obrażeni. A my zostaliśmy – w naszym trzypokojowym. W ciszy. Z uczuciem, iż zrobiliśmy dobrze, choć to było trudne. Czasem, żeby ktoś dorósł, trzeba go puścić. choćby jeżeli to twoje własne dziecko.