Córka zebrała nas przy stole, żeby podzielić się radością. Po kolacji wyrzuciliśmy ją i zięcia z domu.
Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Zdrowy rozsądek wydaje się dla nich pojęciem abstrakcyjnym. Nasza córka, Weronika, zorganizowała rodzinną kolację – niby zwykłą, uroczystą, z sałatkami, tortem i świecami. Zebrała wszystkich – mnie, męża, naszego wnuka i swojego męża. Mieszkamy razem w zwyczajnym trzypokojowym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi. Życie w takim ścisku to już wyzwanie. A tu…
Kiedy Weronika i Krzysiek pobrali się, od razu przyjęliśmy ich pod swój dach. Tak wyszło – zaszła w ciążę, ślub był szybki, wszystko potoczyło się nieprzemyślanie. Nie osądzaliśmy, pomogliśmy, jak mogliśmy, i zaproponowaliśmy, by zamieszkali z nami, żeby mogli odłożyć pieniądze na własne lokum. Mówiliśmy: „Oszczędzajcie, zbierajcie chociaż na wkład własny pod kredyt. Rozumiemy, ale gdy wnuk podrośnie, będzie jeszcze ciaśniej”.
Kiwał głową, niby zgadzał się. W praktyce? Żadnej inicjatywy. Same obietnice, gadanie, a rezultat – zero. Żyją jak dzieci u rodziców, choćby wdzięczności nie okazują. Cierpimy w milczeniu, choć my z mężem mamy swoje zdrowotne problemy, swój wiek, marzymy o spokoju, o porządku. Ale dla córki – trzymaliśmy język za zębami.
I oto siedzimy przy stole. Weronika się uśmiecha, w oczach jej błyszczy. Wymieniliśmy z mężem spojrzenia: „Może jednak postanowili się wyprowadzić?”
Ależ skąd. Weronika unosi kieliszek, spogląda na nas i oznajmia:
— Mamo, tato… Jestem w ciąży!
Zawirowało mi przed oczami. Zamarłam, patrząc na nią, nie wierząc własnym uszom. Wydawało mi się, iż podłoga się pode mną zapada. Śmiać się z bezczelności? Pękać z płaczu? Jeszcze jedno dziecko? W tej ciasnocie? Gdzie?
— Weronika, ty w ogóle rozumiesz, co robisz? — mój mąż spytał cicho, ale twardo. — Gdzie wy będziecie mieszkać we szóstkę? A może myślicie, iż dalej będziemy wam służyć jako nianie?
Weronika choćby się nie zmieszała. Najwyraźniej spodziewała się, iż rzucimy się jej na szyję z gratulacjami. Tak się nie stało.
— Myślałam, iż się ucieszycie… — wyszeptała, a Krzysiek natychmiast dodał:
— Liczyliśmy na wsparcie, a wy od razu z pretensjami. To przecież nasza rodzina!
— Wasza? — nie wytrzymałam. — A my kim jesteśmy? Służba? Sponsorzy? Prosiliśmy: oszczędzajcie na swoje mieszkanie! A wy… jeszcze jeden głód do wykarmienia. Przepraszam, ale my już nie damy rady.
Po kolacji nikt nie odezwał się do nikogo. Następnego dnia Weronika choćby nie powiedziała „dzień dobry”. Obrazili się. To my ich zawiedliśmy. Bo nie skakaliśmy z euforii pod sufit. Bo nie byliśmy zachwyceni, iż w tym zatłoczonym mieszkaniu będzie jeszcze jedno dziecko, jeszcze więcej płaczu w nocy, jeszcze jeden wózek na korytarzu, jeszcze jeden powód, by przesuwać ściany.
Porozmawialiśmy z mężem. Spokojnie. Stanowczo. Doszliśmy do wniosku: koniec. Nie możemy i nie chcemy już poświęcać swojego życia, swojej starości, swojej ciszy. Mają prawie trzydzieści lat. Czas dorosnąć.
Podeszłam do córki i powiedziałam wprost:
— Weronika, kochamy was. Ale jesteście dorośli. Chcecie drugie dziecko? Świetnie. Tylko wychowujcie je we własnym domu. Nie możemy już być waszym zapleczem.
Zapłonęła gniewem. Powiedziała, iż jesteśmy okrutni, iż „tak się nie postępuje z własnymi dziećmi”. Ale przepraszam bardzo, już postępowałam – kiedy siedziałam z ich synkiem, kiedy oddawałam emeryturę na pieluchy, kiedy gotowałam im zupy i prasowałam koszule. Teraz – dość.
Spakowali rzeczy, znaleźli wynajęte mieszkanie. Wyszli z urazą. A my zostaliśmy – w naszym trzypokojowym. W ciszy. Z przeświadczeniem, iż postąpiliśmy słusznie, choć nie było łatwo. Ale czasem, by ktoś dojrzał, trzeba go puścić. choćby jeżeli to twoje własne dziecko.