„Zaczekaj na mnie, Weronika Szymańska!”
Dzwonek rozbrzmiał, szkolne korytarze powoli opustoszały. Nauczyciele rozchodzili się do klas, poganiając spóźnialskich. Za oknami szumiała młoda zieleń, słońce kusiło, by wyjść na dwór. Weronika zatrzymała się przed drzwiami do sali. Tak jak uczniom, i jej marzyło się, by rzucić wszystko i wyruszyć na spacer po wiosennym Poznaniu. Westchnęła i weszła do środka. Siódmoklasiści z „B” z hałasem powstali.
— Dzień dobry. Proszę usiąść — powiedziała, kierując się w stronę biurka.
— Kogo dzisiaj nie ma? — Spojrzała po klasie szybkim rzutem oka.
Wiktoria Nowacka, prymuska, wstała i po angielsku wyjaśniła, iż Kowalska jest chora, a brakuje też Marka Dąbrowskiego. Weronika zawsze mogła na nią liczyć — mówiła najlepiej w klasie. Po sali przetoczył się cichy pomruk.
— Tomek, co z Markiem? — spytała po polsku Weronika.
Tomek Wiśniewski mieszkał w tym samym bloku.
Wszyscy w szkole wiedzieli, iż ojciec Marka wyszedł rok temu z więzienia, nie pracował, pił i okrutnie bił żonę. Syn też dostawał w skórę, gdy stawał w jej obronie. Marek często przychodził na lekcje z siniakami. Przed wuefem zawsze zostawał w szatni ostatni, by koledzy nie widzieli śladów na jego ciele. Ale wszyscy wiedzieli. Tomek opowiadał.
Weronika współczuła Markowi. Chłopak był bystry, dojrzały jak na swój wiek. W takich domach dzieci gwałtownie dorastają. Uczył się dobrze, wszystko łapał w lot. Tylko angielski sprawiał mu trudność, ale się starał.
Po studiach Weronika wróciła do swojej szkoły jako anglistka. Nie chciała zostawiać matki samej, więc nie wyjechała do Warszawy, nie zatrudniła się w prywatnej placówce, jak wielu jej znajomych.
Starsze klasy uczyła bardziej doświadczona nauczycielka. Weronika dostała młodszych. Na początku oczywiście próbowali ją rozbijać, ale z czasem przyzwyczaili się i polubili. Ubierała się skromnie, ale spod maski powagi często przebijał ciepły uśmiech i błysk w oku. Dziewczyny podłapywały jej maniery, chłopcy zaś ukrywali zauroczenie pod warstwą chamstwa. W tym roku Weronika została wychowawczynią siódmej „B”.
— Pani Weroniko, jego ojciec znowu się wczoraj upił, bił matkę Marka. Krzyki słychać było w całym bloku. W nocy zabrali ją karetką. Marek wezwał pomoc, gdy ojciec zasnął. Potem przyjechała policja. Ojca zabrali, a Marka też, dopóki nie znajdą krewnych.
— Co?! — Weronika spojrzała po klasie. Uczniowie wpatrywali się w nią, czekając na słowa. Co miała powiedzieć?
— Dobrze, po lekcjach pójdę na komisariat i wszystko wyjaśnię.
Po sali przebiegła fala ulgi.
Przed oczami Weroniki stanęła twarz trzynastoletniego Marka. Ile razy pytała, czy nie potrzebuje pomocy, ale on tylko przecząco kręcił głową. Czasem łapała jego przenikliwe spojrzenie — wtedy się rumieniła i traciła wątek.
Klasa zamarła w oczekiwaniu.
— No więc… zaczynamy — powiedziała, forsując wesoły ton.
Na przerwie Weronika odwiedziła dyrektora.
— Panie dyrektorze, Dąbrowski…
— Wiem, pani Weroniko. Dzwonili już z policji. Póki szukają rodziny. jeżeli nie znajdą, trafi do domu dziecka. Ojcu grozi wyrok, a matka… oby przeżyła. Sami wiecie, dom dziecka to nie wycieczka. Nie wiadomo, co lepsze — bestia w domu czy wściekłe, niekochane dzieciaki.
— Chcę pójść, porozmawiać z nim.
— Jako wychowawczyni ma pani do tego prawo. Spróbujcie. Ale radzę nie wciągać się za bardzo. W mojej karierze widziałem różne rzeczy. — Spuścił wzrok, dając do zrozumienia, iż rozmowa skończona.
Spotkanie z Markiem zostało załatwione. Spotkali się w pomieszczeniu z jaskrawozielonymi ścianami i tandetnymi meblami.
— Co z mamą? — od razu spytał Marek.
Weronika zaniemówiła. Wcale nie pomyślała, by dowiedzieć się o stanie matki.
— Jest w szpitalu. Nie wolno jej odwiedzać. Nie martw się, wszystko będzie dobrze — powiedziała, starając się brzmieć przekonująco.
— Ojca zamkną? Niech już zamkną — warknął Marek. Weronika zauważyła, jak naciąga rękaw bluzy, zakrywając ślady po ojcowskich palcach.
— Masz jakichś krewnych? Wujków, ciotki, dziadków? — spytała troskliwie.
— Nie wiem. choćby jeśli, to nikomu nie jestem potrzebny. Dziękuję, iż pani przyszła. — Jego spojrzenie sprawiło, iż Weronika się wzdrygnęła. — Mogę do pani pisać?
— Tak, oczywiście — odparła po chwili. — Nie wiem, czy będziesz miał tam internet, komputer… Zapisałam adres i numer telefonu. Masz. — Wsunęła mu w dłoń złożony kawałek papieru.
— Dziękuję. Pani jest dobra. Lubię panią. Bardzo. Wiem, iż jestem dla pani za mały. Ale dorosnę i wrócę. Zaczeka pani na mnie?
Weronice zrobiło się śmieszno od tego niezdarnego wyznania, ale i boleśnie żal. Chciała go przytulić, pogłaskać po niesfornych włosach. Powstrzymała się jednak — mógł źle zrozumieć ten matczyny gest.
Do pokoju zajrzała policjantka.
— Przepraszam, obiad…
Weronika zrozumiała, iż czas iść.
— Trzymaj się. jeżeli coś — dzwoń albo pisz. Postaram się pomóc — powiedziała już przy drzwiach.
— Pani Weroniko! — Głos Marka zadrżał. — Zaczeka pani na mnie.
Skinęła głową i wyszła.
Łzy napływały do oczu młodej nauczycielki. „Jak przestępca. Co z nim będzie? Jak mu pomóc?”
Dwa dni później dyrektor zatrzymał ją na korytarzu.
— Weroniko, proszę do mnie.
Po tym, jak nazwał ją po imieniu, wiedziała, iż coś jest nie tak.
— Matka Marka Dąbrowskiego nie żyje. Już pochowano. Psycholog nie pozwolił mu się pożegnać. Trumna była zamknięta. Ale dobra wiadomość — przyjechała babcia, ojca matki. Zgodziła się wziąć Marka do siebie, do Torunia. Przekazaliśmy już dokumenty.
Więc ułożyło się lepiej, niż myśleliśmy. Oby tylko chłopakLatem, gdy Weronika odpoczywała z córką nad jeziorem, niespodziewanie zjawił się Marek – teraz już Maksymilian – z pierścionkiem w dłoni, szeptając: „Zaczekałaś, a ja dotrzymałem słowa”.