Za każdym razem, gdy słyszę, jak ktoś zwraca się do teściowej: „Mamo”, dreszcze przechodzą mi po plecach. Nie dlatego, iż jestem zła albo zazdrosna. Dlatego iż to słowo jest dla mnie święte. Nie rzuca się nim na prawo i lewo. Mama to nie kobieta, która stała się twoją krewną przez pieczątkę w urzędzie. Mama to ta, która cię wychowywała, nie spała nocami, płakała z bezsilności, a rano i tak wstawała, by dalej walczyć o ciebie.
Mam bliską przyjaciółkę – Kasię. Znamy się od dzieciństwa, była świadkiem na moim ślubie, a ja na jej… trzech. Przeszłyśmy razem wiele, i mimo życia, dzieci, przeprowadzek – trzymamy się razem. Często żartuję:
– No co, Kasieńko, poczekamy, aż dzieci pójdą na studia, a na emeryturze wskoczymy do klubu?
Ostatnio wpadłam do niej z prośby – przywiozłam leki z apteki, bo nie mogła wyjechać: auto w warsztacie. Podaję torbę, a ona tylko kiwa głową:
– To nie dla mnie. To mamie niedobrze.
Uśmiechnęłam się, zajrzałam do kuchni i niemal automatycznie wyrzuciłam:
– Witam, ciociu Elżbieto! Jak się pani czuje?
Dopiero gdy kobieta się odwróciła, zrozumiałam: to nie jej mama. To matka jej trzeciego męża. Teściowa. A Kasia czule nazywa ją „mamcią”. Tak jak wszystkie poprzednie.
Przypomniałam sobie, jak było z pierwszą i drugą. Od pierwszego dnia z Kubą – pierwszym mężem – jego matkę nazywała „mamą”.
– Oszalałaś? – syknęłam jej wtedy do ucha. – Nie znasz jej! To nie twoja matka!
A ona tylko się uśmiechała:
– To strategia. Będzie jej miło. Zaakceptuje mnie. No i Kuba będzie zadowolony. Proste.
Tyle iż ta „mama” potem opluwała ją za plecami. Gdy Kuba wracał pijany, nocował Bóg wie gdzie, a Kasia dzwoniła – tamta tylko wzdychała:
– No i czego chcesz, dziewczynko? Mężczyzna zmęczony…
Minęły dwa lata – rozwód. Dziecko się urodziło, ale żadna z „mam” nie interesowała się ani wnukiem, ani Kasią.
Z drugą było inaczej. Tamta teściowa od razu stanęła okoniem:
– Ten chłopak ci niepotrzebny. Wywieź go, gdzie chcesz, choćby do domu dziecka. Pieniędzy na niego nie mam.
I znów Kasia nazywała ją „mama”. Aż zrozumiała, iż za tym słowem kryje się tylko bezduszne okrucieństwo. Rozwiedli się, na szczęście dzieci nie mieli.
Teraz ma trzecie małżeństwo, i historia się powtarza. Te same czułe słowa. Ta sama naiwna nadzieja, iż jeżeli powie „mamciu”, kobieta się rozpuści, stanie się bliska.
Ale nie. To nie działa.
Wiem, o czym mówię. Ja też mam teściową. I my… nie tylko się dogadujemy. Szanujemy się naprawdę. Potrafimy pogadać od serca, pośmiać się, razem zbierać jabłka albo omówić serial. Ale zwracamy się do siebie po imieniu. I to nie przeszkadza nam być sobie bliższe niż niektóre krewniaczki.
Bo „mama” – to nie tytuł do wyłudzenia. To słowo – jak medal. Trzeba je zasłużyć. Nie kupisz go za kompot czy uśmiech. Prawdziwa mama to nie ta, która przyszła do ciebie z mężem. Tylko ta, która przyszła – na zawsze.
I tak, bywa, iż teściowa staje się bliższa niż rodzona matka. To się zdarza. Ale to rzadkość. Wyjątek. A nie reguła.
Dlatego gdy słyszę:
– Mamo, herbatki się napijesz?
– Mamciu, jak się czujesz?
Zadaję sobie zawsze to samo pytanie: to miłość? Czy tylko nawyk udawania?