„A dlaczego ja mam ci dziękować? To w końcu twoje wnuczki!” — synowa zniszczyła wszystko, co między nami było dobre.
Nazywam się Halina Nowak, mam sześćdziesiąt dwa lata, mieszkam w Krakowie. Mam jednego syna — Krzysztofa. Kilka lat temu ożenił się z Kingą. Dziewczyna niby sympatyczna, z dobrego domu. Jako matka starałam się nie wtrącać — to ich własna rodzina, ich zasady, ich sprawy. Na początku widywałyśmy się z Kingą tylko od święta. Nie narzucałam się, nie dawałam nieproszonych rad. Cieszyłam się po prostu, iż mój syn jest szczęśliwy.
Gdy urodziła im się pierwsza córeczka, Marysia, sama zaproponowałam pomoc. Pamiętam, jak Kinga wyglądała — zmęczona, z sińcami pod oczami. Przychodziłam po swojej zmianie i pilnowałam malucha, żeby młoda mama mogła choć trochę odsapnąć. Kinga nie prosiła — to ja się zgłosiłam. Nie było mi ciężko, przecież to moja wnuczka, moja krew.
Mama Kingi, swoją drogą, od samego początku nie paliła się do pomocy. Wpadała raz na kilka miesięcy, przynosiła pudełko czekoladek i znikała po godzinie. Żadnych pieluch, żadnych zmartwień, żadnych nieprzespanych nocy. Ale nie mówiłam nic, żeby nie psuć relacji z Kingą. Myślałam sobie — no może nie może, może zdrowie nie pozwala, może praca. Cierpliwie znosiłam.
Gdy urodziła się druga dziewczynka, Zosia, zrobiło się jeszcze trudniej. Kinga już nie dawała rady, szczególnie pod koniec ciąży. Wtedy bywałam u nich praktycznie codziennie — spacerowałam z Marysią, gotowałam, zmywałam, prasowałam dziecięce ubranka. A potem… potem poprosili o coś niemożliwego.
Kinga miała wracać z urlopu macierzyńskiego. A dzieci nie było z kim zostawić. I wiecie, co wymyślili? Poprosili, żebym wzięła urlop bezpłatny — „żebyś posiedziała w tym pseudo-dekrecie”, jak to ujęła synowa — i pilnowała dzieci, gdy oni będą w pracy. Najpierw odmówiłam. Ale Krzysztof, mój syn, tak mnie namawiał, iż serce mi zmiękło. W końcu się zgodziłam.
Cały rok zajmowałam się wnuczkami. Czasem przywozili je chore — z gorączką, z kaszlem. Noce bez snu, dni pełne zabaw, karmienia, spacerów, prania i podawania lekarstw. Pieniądze na jedzenie wydawałam swoje. Do apteki biegałam sama. Byłam tak zmęczona… Ale wciąż pomagałam, bo myślałam: rodzina to wtedy, gdy wszyscy sobie pomagają.
Ostatnio wspomniałam o remoncie. Moje mieszkanie od dawna wymaga odświeżenia — sufit się łuszczy, tapety odchodzą. Poprosiłam Krzysztofa i Kingę, żeby trochę pomogli — nie całą sumę, choćby symbolicznie. I usłyszałam:
— Mamy dwójkę dzieci, mamo, nie damy rady. Pieniędzy brakuje.
A ja nie wytrzymałam:
— To wam przecież cały rok pomagałam, za własne pieniądze wasze dzieci karmiłam! Może choć trochę teraz mi pomożecie?
I wtedy Kinga spojrzała na mnie zdumiona i rzuciła:
— A adekwatnie dlaczego mam ci za to dziękować? To przecież twoje wnuczki. Powinnaś to robić!
Jakby mnie ktoś obuchem w głowę uderzył. Stałam, nie wierząc własnym uszom. A mama Kingi, ta, która zawsze stała z boku — to nie jest babcia? Dlaczego nikt nie ma do niej pretensji, iż nie pomaga?
Tego dnia podjęłam decyzję. Nie będę już ich „domową nianią na żądanie”. Nie będę brać dzieci, gdy są chore. Nie będę gotować bigosu, prać skarpet i czytać bajek do północy. Jestem babcią, a nie służącą. Też jestem człowiekiem. Mam swoje potrzeby, swoje marzenia.
Teraz widuję wnuczki tylko wtedy, gdy mam ochotę. Syn oczywiście potem przyszedł, przepraszał, mówił, iż Kinga się nieładnie wyraziła, iż była zdenerwowana. Ale to już… Nie ma znaczenia. Mnie wystarczy.
Sama uzbieram na remont. Niech teraz sobie radzą sami. Mam nadzieję, iż Kinga kiedyś zrozumie, iż wdzięczność to nie słabość. To szacunek. A bez szacunku nie ma rodziny.