No to była historia… Siedziałam wieczorem, już po dziesiątej, gdy zadzwonił mój syn. W głosie czuć było drżenie: „Mamo, Zosię zabrali karetką. Ma straszne bóle, lekarze nie chcą ryzykować. Jadę z nią do szpitala, a Mikołajka nie ma z kim zostawić. Tylko ty możesz pomóc…” Niecałą godzinę później stał w progu z wózkiem, torbami i półtorarocznym wnukiem. W oczach miał ten strach i prośbę. No jakże mogłam odmówić, choćby jeżeli z Zosią, jego żoną, nie mamy za ciepłych relacji.
Od kiedy urodził się Mikołaj, byłam jakby na marginesie ich życia. Ile razy proponowałam pomoc – gotowanie, opieka, żeby mogli odpocząć – zawsze słyszałam to samo: „Dzięki, damy radę sami”. Nie narzucałam się. Ale serce bolało – przecież to mój wnuk, chcę być blisko. Ostatnio widziałam go na wiosnę. Potem Zosia zupełnie się odgrodziła. W pandemii zaczęła się paranoja – wszystko wycierane chloroxem, drzwi otwierane łokciem, o gościach mowy nie było.
A teraz, gdy już naprawdę potrzeba, wpuścili mnie. Syn zostawił mi cały arsenał: słoiczki, kremy, instrukcje, ubranka na zmianę, a choćby piłkę do fitnessu. „Zosia usypia Mikołaja tylko na tej piłce, inaczej nie zaśnie” – wytłumaczył szybko. Pokiwam głową, ale w duchu myślę: „Nie no, bez przesady. Dziecko musi się nauczyć zasypiać samo”. Wysłałam syna do szpitala, zadzwoniłam do pracy i wzięłam dwa tygodnie urlopu na własny koszt. Nie pierwszyzna – już niejedno przeszłam.
Pierwsza noc? Koszmar. Maluch darł się tak, iż przyszli sąsiedzi sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wytłumaczyłam, przeprosiłam. Wzruszyli ramionami i poszli. Ale już trzeciej nocy zasypiał szybciej. Głaskałam go po pleckach – spokojnie, równo. Zasypiał pod moją dłonią jak pod kołysankę.
Po pięciu dniach Zosia zadzwoniła. Pytała, czym karmię, jak śpi, jak robi kupę, jaki kolor ma przecier. Spokojnie odpowiedziałam na wszystko. Powiedziałam, iż jada moje domowe przeciery z warzyw i owoców – sama wszystko robię, nie ufam słoikom ze sklepu. Milczała. Nie wierzyła, iż dziecko może zasnąć bez piłki, bez tych wszystkich rytuałów.
Minęły dwa tygodnie. Żyłam tym małym człowiekiem, dawałam mu całe serce. Moje ręce znów pamiętały, jak trzymać niemowlę, serce biło w rytm jego oddechu. Byłam zmęczona, ale szczęśliwa. W końcu poczułam się jak babcia.
Gdy Zosię wypisali, oddałam wnuka, spakowałam rzeczy. Żadnego „dziękuję”, żadnego uśmiechu. Tylko ten zirytowany wzrok i słowa:
– Wszystko pani zrobiła źle.
– Przepraszam? – nie zrozumiałam.
– Zepsuła pani rytm. Teraz krzyczy w nocy, a od pani przecierów dostał alergii. Nie słuchała pani nas. Prosiłam, żeby trzymać się instrukcji. Dlaczego pani tego nie robiła?
Zamarłam. Przez dwa tygodnie zero uwag, a teraz nagle oskarżenia. Zamiast podziękowań – awantura. Zrobiło mi się przykro i boleśnie. Nie prosiłam się do nich, pomogłam w potrzebie. A usłyszałam tylko, iż „wszystko popsułam”.
Teraz nie wolno mi widywać wnuka. Zosia powiedziała, iż mi nie ufa. Mikołaja oglądam tylko na zdjęciach, które syn wrzuca do sieci. On milczy, nie wtrąca się. Ja też nie nalegam. Ale w środku wszystko się rozpada.
Nie uważam, iż zrobiłam coś złego. Wychowałam syna bez żadnych piłek do usypiania i wyrosłI wyrosł na dobrego człowieka, a teraz choćby on nie ma odwagi stanąć w mojej obronie.