Dwie tygodnie opiekowałam się wnukiem, a zamiast wdzięczności dostałam awanturę – synowa oskarżyła mnie, iż wszystko robię źle.
Wszystko zaczęło się późnym wieczorem. Było już po dziesiątej, gdy zadzwonił telefon. Na ekranie – mój syn. Głos mu drżał: „Mamo, Justynę zabrali karetką. Ma silne bóle, lekarze uznali, iż nie można ryzykować. Jadę z nią do szpitala, a nie mam z kim zostawić Krzysia. Tylko ty możesz pomóc…” W pół godziny później stał w progu z torbami, nosidełkiem i półtorarocznym dzieckiem. W oczach miał niepokój i błaganie. Oczywiście nie mogłem odmówić, choć relacje z Justyną, jego żoną, były, delikatnie mówiąc, chłodne.
Odkąd urodził się Krzyś, byłem jakby na marginesie ich życia. Ile razy proponowałem pomoc – gotowanie, opieka nad dzieckiem, żeby młodzi mogli odpocząć – zawsze słyszałem: „Dzięki, damy sobie radę”. Nie narzucałem się. Ale bolało mnie serce – jestem dziadkiem, chcę być blisko. Ostatni raz widziałem wnuka wiosną. Potem Justyna całkowicie się odcięła. W czasie pandemii zaczęła się prawdziwa paranoja – wszystko dezynfekowane chloraminą, drzwi otwierane łokciem, o gościach nie było mowy.
I teraz, gdy już naprawdę stało się źle, wpuścili mnie do środka. Syn zostawił mi cały arsenał: słoiczki, kremy, instrukcje, ubranka na zmianę, a choćby piłkę gimnastyczną. „Justyna usypia Krzysia tylko na tej piłce, inaczej nie zaśnie” – gwałtownie wytłumaczył. Kiwnąłem głową, choć w duchu pomyślałem: „Nie ma mowy, to wszystko przesada. Dziecko powinno zasypiać samo.” Odprowadziłem syna do szpitala, zadzwoniłem do pracy i wziąłem dwa tygodnie urlopu. Nie pierwszy raz – radziłem sobie z gorszymi sprawami.
Pierwsza noc była ciężka. Malec płakał tak głośno, iż przyszli sąsiedzi spytać, czy wszystko w porządku. Przeprosiłem, wyjaśniłem sytuację. Wzruszyli ramionami i wrócili do siebie. Ale już trzeciej nocy Krzyś zasypiał szybciej. Gładziłem go po plecach – spokojnie, miarowo. Zasypiał pod moją dłonią jak pod kołysankę.
Po pięciu dniach zadzwoniła Justyna. Pytała, czym karmię, jak śpi, jak wyglądają kupki, jaki kolor ma przecier. Spokojnie odpowiedziałem na wszystkie pytania. Powiedziałem, iż wszystko jest dobrze, iż chętnie je moje domowe przeciery warzywne i owocowe – sam wszystko przygotowuję, nie ufam słoikom ze sklepu. Milczała. Nie wierzyła, iż dziecko może zasnąć bez piłki, bez specjalnych rytuałów.
Minęły dwa tygodnie. Żyłem tym małym człowiekiem, dawałem mu całe swoje serce. Moje ręce znów przypomniały sobie, jak trzymać niemowlę, moje serce biło w rytm jego oddechu. Byłem zmęczony, oczywiście. Ale szczęśliwy. W końcu poczułem się dziadkiem.
Gdy Justynę wypisali ze szpitala, oddałem wnuka, spakowałem rzeczy. Ani słowa „dziękuję”, ani uśmiechu. Tylko niechętne spojrzenie i zdanie:
– Wszystko pan zrobił źle.
– Przepraszam? – nie zrozumiałem.
– Zniszczył pan jego rytm. Teraz krzyczy w nocy, a od pańskich przecierów ma alergię. Nie słuchał pan nas. Prosiłam, żeby trzymać się instrukcji. Dlaczego pan nie stosował naszych metod?
Zdrętwiałem. Przez dwa tygodnie ani słowa skargi, a teraz – oskarżenia. Zamiast wdzięczności – awantura. Zrobiło mi się przykro i boleśnie. Nie prosiłem się o to, pomogłem w trudnej chwili. A wszystko, co usłyszałem, to iż „wszystko zepsułem”.
Teraz nie wolno mi widywać się z wnukiem. Justyna powiedziała, iż mi nie ufa. Krzysia widuję tylko na zdjęciach, które syn wrzuca do internetu. Syn milczy, nie wtrąca się. I ja nie nalegam. Ale w środku wszystko się rozpada.
Nie uważam, iż postąpiłem źle. Wychowałem syna bez żadnych piłek, a wyrosłem na porządnego człowieka. A tu – pieluchy po godzinach, jedzenie na gramy, wszystko według podręcznika. Gdzie w tym wszystkim miłość?
Nie wiem, kto ma rację, a kto się myli. Wiem jedno: jestem dziadkiem i kocham swojego wnuka. I jeżeli pewnego dnia znów zadzwonią i poproszą o pomoc – bez wahania otworzę drzwi. Ale ból po tej niewdzięczności, po tym chłodzie – zostanie we mnie już na zawsze.