Gdy Bóg wkracza bez zapowiedzi

newsempire24.com 17 godzin temu

To zdarzyło się późnym zimowym wieczorem w małym miasteczku pod Lublinem. Mąż wyszedł na nocną zmianę, a ja zostałam w domu z naszym dwuletnim synkiem Krzysiem. Malec wciąż nie chciał iść spać, wiercił się, prosił o jeszcze jedną zabawkę. Zmęczona jego prośbami, pomyślałam: niech się trochę pobawi, a sama wyszłam do kuchni — zaparzyć sobie herbatę.

Nie zdążyłam choćby wyjąć kubka, gdy za ścianą rozległ się przerażony płacz. W jednej chwili wpadłam do dziecięcego pokoju. Krzyś stał na środku, a jego drobne ciałko wstrząsało się od kaszlu i łkań.

— Co się stało, synku? Gdzie cię boli? — padłam przed nim na kolana, w panice tuląc go. Nie odpowiadał, tylko płakał coraz mocniej, a kaszel stawał się głośniejszy.

Nagle przebiegła mi przez głowę myśl: może coś połknął! Spróbowałam otworzyć mu buzię, ale zacisnął zęby, nie pozwalając choćby się zbliżyć. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat, sama jeszcze dziecko. Dłonie mi drżały, serce waliło jak młot. Wołałam go, prosiłam, choćby krzyknęłam — wszystko na próżno. Krzyś się dusił. Już tylko chwytał powietrze, jak ryba wyrzucona na brzeg…

Rzuciłam się do telefonu. Wybrałam 999. Nic. Ani sygnału, ani szmeru — tylko grobowa cisza. Raz po raz — wciąż ta sama pustka. Telefonów komórkowych nie mieliśmy, z jednej pensji męża i zasiłku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Upadłam na kolana, przycisnęłam syna do piersi i zapłakałam jak nigdy w życiu. Jakby niebo rozpadało się we mnie. W głowie brzmiała tylko jedna myśl: „Boże, proszę, pomóż…”

Nie byłam ateistką, ale i wierzącą też się nie nazywałam. W kościele byłam raz w życiu, jeszcze z babcią. Modlitw nie znałam. Ale w tamtej chwili zaczęłam rozmawiać z Bogiem — po prostu, po ludzku. Błagałam, by ktoś uratował moje dziecko.

I wtedy… ktoś zapukał do drzwi.

Jak oparzona pobiegłam do wejścia. Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, iż to mąż, może wrócił. Ale w progu stał zupełnie obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Chciał coś powiedzieć, ale widząc mój stan, zamilkł.

— Co się stało? — zapytał, wpatrując się we mnie z niepokojem.

Jak we śnie zaczęłam mu opowiadać, choćby nie zapraszając go do środka. Słuchał w milczeniu, po czym odsunął mnie lekko i gwałtownie wszedł do pokoju. Zamarłam, niezdolna do ruchu, a on już klęczał przed Krzysiem, mówił do niego cicho… I stał się cud. Mój syn uspokoił się, oddech stał się równy, kaszel ustał. A gdy mężczyzna odwrócił się do mnie, otworzył dłoń i pokazał mały, czarny przedmiot:

— Koralik.

Od razu wiedziałam, skąd się wziął. Tydzień wcześniej, spiesząc się na spotkanie, zerwałam nitkę ulubionych korali. Prawie wszystkie zebrałam — prawie. A jeden, jak się okazało, znalazł mój syn…

Mężczyzna przedstawił się jako Andrzej. Okazało się, iż był lekarzem pogotowia — pediatrą. Tamtego wieczoru wracał do domu, gdy nagle jego samochód zgasł akurat pod naszym blokiem. Bez telefonu postanowił zapukać do pierwszych drzwi i zadzwonić do przyjaciela-mechanika. Wtedy nie było domofonów, klatki stały otworem, a nasze mieszkanie było pierwsze od schodów.

I tak, nie udało mu się wtedy zadzwonić: jak się później okazało, przez awarię sieci telefony stacjonarne w całej dzielnicy przestały działać. Ale gdy Andrzej, po herbacie, którą ledwie namówiłam go wypić, wyszedł do auta — zapaliło za pierwszym razem. Bez żadnych problemów.

Od tamtej pory wierzę, iż to nie był przypadek. To była odpowiedź. To była pomoc zesłana z góry. Teraz chodzę do kościoła, stawiam świeczki za zdrowie Andrzeja i za każdym razem, patrząc na syna, przypominam sobie, jak pewnego dnia Bóg wszedł do naszego domu — nie przez sufit, nie z nieba, a po prostu zapukał do drzwi.

Idź do oryginalnego materiału