Gdy cisza przemówiła głośniej niż słowa

newsempire24.com 2 dni temu

Poranek był chłodny, jakby jesień wpadła do miasta bez zapowiedzi. Krzysztof pakował swoje rzeczy w ciszy, która ciążyła bardziej niż jakikolwiek krzyk. Żadnych awantur, żadnego trzaskania drzwiami — tylko szelest starannie składanych swetrów, brzęk wyciąganej z kontaktu ładowarki, skrzypienie futerału na szczoteczkę do zębów. Zatrzymał się przy oknie, patrząc na szary podwórkowy świat Wrocławia. Nie po to, by się pożegnać, ale by zapamiętać, jak światło pada na odrapaną ramę, jak cień od starej firanki kładzie się na parapecie. Kinga spała. Albo udawała. Pewnie udawała — jej oddech był zbyt równy, jak u kogoś, kto boi się, iż ktoś go dotknie.

W kuchni włączył czajnik. Dłonie mu nie drżały, ale w środku wszystko zdawało się kruszyć — jak szklane paciorki wysypujące się z przerwanej nitki. Nie ból, nie żal, tylko ta cisza, która stała się ciężarem nie do uniesienia, uniemożliwiającym zamknięcie walizki.

Nie kłócili się. Nie zdradzali. Nie podnosili głosu. Po prostu przestali być jednością. Jakby każdego dnia, ziarenko po ziarenku, oddalali się od siebie, nie zauważając, jak między nimi wyrósł przepaść, w której odbijało się echo pustki.

— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytała Kinga, pojawiając się w drzwiach. Jej głos był spokojny, niemal obojętny, jakby pytała nie o niego, ale o walizkę stojącą w kącie.

— Zaraz — odpowiedział Krzysztof, nie podnosząc wzroku. Wiedział: jeżeli na nią spojrzy, nie będzie w stanie wyjść.

Milczała. Nie odwracał się. W tym milczeniu było wszystko: i „zostań”, i „odejdź”, i „nie daję już rady”, i „mogło być inaczej”. Wisiało w powietrzu jak ostatnia nitka, którą można było złapać, ale nikt nie odważył się jej chwycić.

Wyszedł, zostawiając klucz na półce przy drzwiach. Nie obejrzał się, nie zatrzymał. Klatka schodowa pachniała wilgocią, cudzymi obiadami i porannym pośpiechem — gdzieś trzasnęły drzwi, gdzieś zadzwoniły naczynia. Krzysztof schodził, jakby przechodził ostatni poziom znanej gry: bez błędów, bez emocji. W środku było wymiecione, jak po przeprowadzce — czysto, ale przerażająco pusto.

Najpierw mieszkał u przyjaciela, w ciasnym mieszkaniu na obrzeżach. Potem wynajął pokój — mały, z odpryskającą farbą na ścianach i łóżkiem, które skrzypiało przy każdym ruchu. Zaczął biegać o świcie, nie dlatego iż lubił, ale żeby zmęczeniem zagłuszyć pustkę w środku. Chodził do innego sklepu, gdzie nikt nie znał jego twarzy. Puszczał muzykę głośniej, choćby gdy jej nie słuchał, byle tylko nie słyszeć ciszy. Szukał nowych tras, nowych nawyków, nowych twarzy. Zmieniał wszystko, co mógł. Ale cisza w środku nie znikała. Co noc siadała obok, wpatrywała się w ciemność i nie puszczała.

Kinga została w ich mieszkaniu. Z ich firankami, z jego książkami na półce, z jego kubkiem, którego nikt nie schował. Półka w łazience stała nietknięta, zdjęcie na lodówce — na swoim miejscu. Stali się sobie obcy — bez dramatów, bez zdrad. Tylko dlatego, iż w porę nie powiedzieli sobie prawdy. Dlatego, iż każdy czekał, aż pierwszy krok zrobi ten drugi.

Minęły trzy miesiące.

Spotkali się przypadkiem — w aptece na rogu, w szare popołudnie, gdy ulice były niemal puste. Krzysztof kupował bandaże i środki przeciwbólowe. Kinga — syrop na kaszel i maść. Ich spojrzenia spotkały się jednocześnie i oboje zastygli, jakby czas się zatrzymał.

— Cześć — powiedział, ciszej, niż zamierzał.

— Cześć — odparła, wpatrując się uważnie. — Schudłeś.

Wzruszył ramionami. Chciał powiedzieć coś lekkiego: „Praca, bieganie, nie śpię”. Ale milczał. Kupił, co potrzebował, i wyszedł pierwszy, starając się iść wolno, jakby to mogło coś zmienić.

Po dwóch dniach napisał. Nie pytanie, tylko propozycję: „Kawa. Bez rozmów”. Bez nadziei, bez oczekiwań. Po prostu wysłał. Odpowiedziała niemal od razu. Zgodziła się. Krótko, bez zbędnych słów. Jakby też czekała. Albo wiedziała, iż napisze.

Spotkali się w małej kawiarence przy parku. Pachniało świeżym pieczywem, kawą i czymś ulotnie nowym, jeszcze nieodpakowanym. Krzysztof patrzył na nią — już nie swoją, ale do bólu znajomą. Kinga patrzyła na niego — bez złości, bez wyrzutów, ale jakby przez szybę, za którą pozostało ich dawne życie.

— Myślałam, iż wrócisz — powiedziała. Spokojnie, jak o czymś nieuniknionym, z czym się już pogodziła.

— Czekałem, iż zawołasz — odpowiedział. Równo. Bez podtekstów. Bez próśb.

Uśmiechnęli się lekko — gorzko, ale bez ciężaru. Jak ludzie, którzy wszystko zrozumieli, ale nie wiedzą, jak z tym żyć.

Czasami między ludźmi nie rośnie mur, tylko cisza. Taka, której boisz się przerwać. Bo w niej — strach przed odrzuceniem. Albo przed prawdą, na którą nie jesteś gotowy.

Nie powiedzieli: „Zacznijmy od nowa”. Nie rzucili się sobie w ramiona, nie szukali słów, które wszystko naprawią. Po prostu pili kawę. Powoli. Każdy w swoim milczeniu. A potem wyszli — każdy w swoją stronę. Bez obietnic. Bez oglądania się za siebie.

Ale godzinę później napisała: „Jeśli będziesz chciał się jeszcze spotkać — nie mam nic przeciwko”.

Odpowiedział: „Właśnie chciałem to samo napisać”.

Nie chodziło o miłość. Nie o powrót. Chodziło o ciszę, która wreszcie stała się odrobinę lżejsza. O to, jak usłyszeli siebie nawzajem — nie w słowach, ale w przerwach między nimi, gdzie było trochę mniej bólu. I odrobina nadziei.

Idź do oryginalnego materiału