Kiedy miałam szesnaście lat, staruszka cyganek przy targu w Warszawie chwyciła mnie za rękę, przejrzała moje linie losu i rzekła:
Nigdy nie wyjdziesz za mąż.
Bogna tylko się rozchichotała. Lata minęły, a gdy Wiktor stanął przede mną z pierścionkiem, przypomniałam sobie te słowa i uśmiechnęłam się:
No cóż, chociażby w roli panny młodej, zażartowałam, przyjmując go.
Wzięliśmy ślub. Dzieci nie przyszły od razu. Lekarze stanowczo stwierdzili: niepłodność. Końcowa. Bez nadziei.
No niech przynajmniej będę żoną, westchnęłam, próbując nie płakać.
Lecz los postanowił zrobić cud zaszłam w ciążę.
To ryzykowne, możecie nie przeżyć, ostrzegali lekarze.
Bogna tylko się uśmiechnęła:
No niech przynajmniej będę w ciąży.
Wkrótce urodziła się zdrowa, silna chłopczyk Marek. Lata mijały. Z Wiktorem przeszliśmy wszystko euforii i straty, śmiech i łzy, wzloty i upadki. Czterdzieści lat przeszło niczym jeden dzień.
A potem nowa diagnoza.
Zostało Panu pół roku życia, powiedzieli lekarze.
Bogna spojrzała mi prosto w oczy i odparła:
Wtedy skoczę ze spadochronem. Od zawsze o tym marzyłam.
I skoczyła. Raz. Drugi raz. I kolejny.
Kilka miesięcy później, po kolejnych badaniach, choroby już nie było. Bo gdy człowiek naprawdę żyje, los jedynie zsuwa rękawy… i zapisuje jego historię od nowa.








