Gdy milczenie stało się głośniejsze od słów

twojacena.pl 3 dni temu

Dzisiaj rano było zimno, jakby jesień wtargnęła do miasta bez ostrzeżenia. Krzysztof pakował swoje rzeczy w ciszy, która ciążyła bardziej niż jakikolwiek krzyk. Żadnych awantur, żadnego trzaskania drzwiami – tylko szelest starannie składanych swetrów, odgłos wyciąganej z kontaktu ładowarki, skrzypienie futerału na szczoteczkę do zębów. Zatrzymał się przy oknie, patrząc na szare podwórko w Krakowie. Nie po to, by się pożegnać – ale by zapamiętać, jak światło pada na odrapaną ramę, jak cień od starej firanki kładzie się na parapet. Jadwiga spała. A może udawała. Pewnie udawała – jej oddech był zbyt równy, jak u kogoś, kto boi się, iż ktoś go dotknie.

W kuchni włączył czajnik. Dłonie mu nie drżały, ale w środku wszystko się rozpadało – jak szklane koraliki wysypujące się z przerwanej nitki. Nie ból, nie żal, tylko cisza, która stała się nie do udźwignięcia, uniemożliwiająca zatrzaśnięcie walizki.

Nie kłócili się. Nie zdradzali. Nie podnosili głosu. Po prostu przestali być jednością. Jakby każdego dnia, ziarenko po ziarenku, oddalali się od siebie, nie zauważając, iż między nimi rośnie przepaść, w której odbijało się pustką echo.

— Kiedy wyjeżdżasz? — spytała Jadwiga, pojawiając się w drzwiach. Głos miała spokojny, niemal obojętny, jakby pytała nie o niego, ale o walizkę stojącą w kącie.

— Zaraz — odparł Krzysztof, nie podnosząc wzroku. Wiedział: jeżeli na nią spojrzy, nie odejdzie.

Milczała. Nie odwrócił się. W tej ciszy było wszystko: „zostań”, „odejdź”, „nie wytrzymam już”, „mogło być inaczej”. Wisiała w powietrzu jak ostatnia nitka, którą można było złapać, ale nikt nie miał odwagi.

Wyszedł, zostawiając klucz na stoliku przy drzwiach. Nie obejrzał się, nie zawahał. Klatka schodowa pachniała wilgocią, cudzymi obiadami i porannym pośpiechem – gdzieś zatrzasnęły się drzwi, gdzieś zadzwoniły naczynia. Krzysztof schodził, jakby przechodził ostatni poziom znanej gry: bez błędów, bez emocji. W środku było pusto, jak po wyprowadzce – czysto, ale przerażająco.

Najpierw zatrzymał się u przyjaciela, w ciasnym mieszkaniu na przedmieściach. Potem wynajął pokój – mały, z odrapanymi ścianami i łóżkiem, które skrzypiało przy każdym ruchu. Zaczął biegać o świcie, nie dlatego iż lubił, ale by zagłuszyć pustkę zmęczeniem. Chodził do innego sklepu, gdzie nikt nie znał jego twarzy. Włączał muzykę głośniej, choćby gdy nie słuchał, byle tylko nie słyszeć milczenia. Szukał nowych tras, nowych nawyków, nowych twarzy. Zmieniał wszystko, co mógł. Ale cisza w środku nie znikała. Co noc siadała obok, wpatrywała się w ciemność i nie puszczała.

Jadwiga została w ich mieszkaniu. Z ich firankami, z jego książkami na półce, z jego kubkiem, którego nikt nie schował. Półka w łazience pozostała nietknięta, zdjęcie na lodówce – na swoim miejscu. Stali się obcy – bez dramatów, bez zdrad. Tylko dlatego, iż nie powiedzieli sobie prawdy w porę. Bo każdy czekał, iż pierwszy krok zrobi ten drugi.

Minęły trzy miesiące.

Zderzyli się przypadkiem – w aptece na rogu, w szare południe, gdy ulice były niemal puste. Krzysztof kupował bandaże i tabletki przeciwbólowe. Jadwiga – syrop na kaszel i maść. Ich spojrzenia spotkały się jednocześnie, oboje zastygli, jakby czas stanął w miejscu.

— Cześć — powiedział ciszej, niż zamierzał.

— Cześć — odparła, wpatrując się uważnie. — Schudłeś.

Wzruszył ramionami. Chciał powiedzieć coś lekkiego: „Praca, bieganie, nie śpię”. Ale milczał. Kupił, co potrzebował, i wyszedł pierwszy, starając się iść wolno, jakby to mogło coś zmienić.

Dwa dni później napisał. Nie pytanie, tylko propozycję: „Kawa. Bez rozmów”. Bez nadziei, bez oczekiwań. Po prostu wysłał. Odpisała prawie od razu. Zgodziła się. Krótko, bez słów więcej. Jakby też czekała. Albo wiedziała, iż napisze.

Spotkali się w małej kawiarence przy parku. Pachniało świeżym ciastem, kawą i czymś nieuchwytnie nowym, jeszcze nie rozpakowanym. Krzysztof patrzył na nią – już nie swoją, ale do bólu znajomą. Jadwiga patrzyła na niego – bez złości, bez wyrzutów, ale jak przez szybę, za którą pozostało ich dawne życie.

— Myślałam, iż wrócisz — powiedziała spokojnie, jak o czymś nieuniknionym, z czym się pogodziła.

— Czekałem, iż zawołasz — odparł równie równo. Bez podtekstów. Bez próśb.

Uśmiechnęli się lekko – gorzko, ale bez ciężaru. Jak ludzie, którzy wszystko zrozumieli, ale nie wiedzą, jak z tym żyć.

Czasami między ludźmi wyrasta nie mur, a cisza. Taka, której boisz się przerwać. Bo w niej jest strach przed odrzuceniem. Albo przed prawdą, na którą nie jesteś gotowy.

Nie powiedzieli: „Spróbujmy jeszcze raz”. Nie rzucili się sobie w ramiona, nie szukali słów, które wszystko naprawią. Po prostu pili kawę. Powoli. Każde we własnym milczeniu. A potem wyszli – każdy swoją drogą. Bez obietnic. Bez oglądania się za siebie.

Ale godzinę później napisała: „Jeśli zechcesz jeszcze się spotkać – nie mam nic przeciwko”.

Odpisał: „Właśnie miałem to samo napisać”.

To nie było o miłości. Nie o powrocie. To było o ciszy, która wreszcie stała się trochę lżejsza. O tym, jak usłyszeli siebie nawzajem – nie w słowach, ale w przerwach, w których było trochę mniej bólu. I trochę więcej nadziei.

Idź do oryginalnego materiału