Goniąc za iluzją miłości, został sam – historia Leny i jej prawdziwego szczęścia.

newsempire24.com 6 godzin temu

— Lena, pamiętasz, iż obiecaliśmy sobie zawsze być ze sobą szczerzy? Muszę ci coś powiedzieć… Zakochałem się. W innej. Wybacz, ale odchodzę. To ta jedyna, z którą chcę się zestarzeć. Jest wyjątkowa, taka… jak kosmos. To uczucie jest prawdziwe, ogromne, jak wszechświat…

Gdy Dominik to mówił, jego oczy błyszczały dziwnym światłem, jakby oszalał. A Lena stała naprzeciw, trzymając się oparcia krzesła, by nie upaść.

— O co ty chodziś, Dominik? Jaka miłość życia? A ja kim jestem? Pamiętasz w ogóle, iż mamy córkę? Półtora roku, Dominik. Półtora. Ja siedzę w domu, nie pracuję, a ty, w swoim trzydziestopięcioleciu, nagle wzleciałeś w obłoki i postanowiłeś żyć dla miłości?

— Lena, ja… — próbował coś dodać, ale jakby uciekając od rzeczywistości, zamknął się w łazience z telefonem. Pewnie łączył się ze swoim „kosmosem” przez komunikator.

Wieczorem Lena płakała, tuląc śpiącą Zosię. Nie zmrużyła oka całą noc, a rano, związała włosy w niedbały kucyk, ubrała dziecko i poszła do teściowej.

— Lena, no co ty, serio. Trzeba było trzymać faceta mocniej. Chodzisz jak niedorobiona – stara bluzka, włosy byle jak, a potem dziwisz się, iż mąż odchodzi. Czasy są takie: wszystko szybko, na już. No i Dominik nie czekał, znalazł tę jedyną. Nie pierwsza jesteś, od której mąż odszedł, nie ostatnia. Przyprowadzaj Zosię, pomogę, jak coś. A ty? Może i znajdziesz kogoś — machnęła ręką Barbara, jakby mowa była nie o rodzinie, ale o przeterminowanym jogurcie.

Lena wracała do domu, czując, jak coś w niej umiera. Nadzieja. Iluzje. Marzenia. Wszystko.

Płakała jeszcze trzy dni. Wstała, otarła twarz i zrobiła to, co najważniejsze: złożyła pozew o alimenty i rozwód. Dość żyć w złudzeniu, iż da się naprawić. Niech Dominik ma tę wolność, której tak pragnął.

Teściowa czasem pomagała, ale bardziej jak z łaski. Paczka pieluch – jak błogosławieństwo, parę stówek „na słodycze” – z miną dobrodziejki. Matka Leny mieszkała w innym mieście, przysyłała trochę pieniędzy, wciąż narzekając przez telefon, jak to niesprawiedliwe. Lena słuchała, zaciskała zęby i szła dalej.

Minął rok. Zapisała Zosię do przedszkola, wróciła do pracy. Pierwsze miesiące były piekłem: zwolnienia, kaszel, płacz, nieprzespane noce. Ale potem się ułożyło. Lena przyzwyczaiła się. W nowym życiu było coś dobrego: wolność, jasność, brak kłamstw. Czasem patrzyła na ojców w przedszkolu – zmęczonych, zagniewanych – i myślała: *Dobrze, iż jestem sama.*

Aż pewnego dnia zadzwoniła Barbara:

— Lenko! euforia u nas! Dominik będzie ojcem, wyobrażasz?

— Świetnie. Zdrowia mamie i dziecku — mruknęła Lena. Ku swojemu zdziwieniu, poczuła… nic. Nie bolało. Znaczy – wyzdrowiała.

Tydzień później – kolejny telefon. I histeria na drugim końcu.

— Lenko! Nieszczęście! Dominik miał wypadek! W ciężkim stanie! Jego Toyotę zmiażdżyło, ledwo żyje. Teraz będzie inwalidą. Co my teraz zrobimy…

Lena zamilkła. Żal jej się zrobiło. W końcu ojciec jej dziecka. Żyli razem. Ale żal – to nie powód, by wszystko wybaczyć. I na pewno nie powód, by wracać.

Jednak już po dwóch dniach znów zadzwoniła:

— Lena, musisz zabrać Dominika do siebie. Opiekować się nim, leczyć. Ja pomogę, ile mogę. Trzeba go ratować!

— Muszę? Na jakiej podstawie?

— No przecież prawie jesteście małżeństwem. Tylko pieczątki brak. Macie córkę! Zawsze pytał o Zosię, zawsze ją kochał. I ciebie też. Po prostu się pomylił. Wszyscy mylimy się.

— Pomylił? No to niech teraz jego wybranka serca się nim zajmuje. Ja nie mam z tym nic wspólnego.

— Ona go zostawiła! Powiedziała, iż nie potrzebuje kaleki. Raz przyszła do szpitala – i tyle. Ma z nim dziecko – a chce się go pozbyć, wyobrażasz?

— Wyobrażam. Ale to nie moje problemy. On porzucił mnie i córkę, zapomniał, kim jesteśmy. Widział Zosię raz, alimenty groszowe. Gdzie wtedy był jego „obowiązek”?

— Jesteś okrutna! Bez serca! Opowiem dziecku, jak porzuciłaś ojca w potrzebie! Jak dorośnie – wszystko się dowie!

— Opowiedz, Barbaro. Tylko zacznij od tego, jak on nas zostawił. I gdzie był, gdy Zosia chorowała i płakała w nocy. Nie boję się. Niech zna prawdę.

W końcu Barbara zabrała syna do siebie. Nie było tak źle – Dominik przeżył, chodził o lasce. A niedługo Lena spotkała dawną znajomą, która powiedziała coś niespodziewanego:

— Lena, wiesz, iż Barbara rozpowiada po całej dzielnicy, iż to ty rzuciłaś Dominika, gdy był w śpiączce? Że żadnej kobiety nie było, a ty rozwiodłaś się, gdy on leżał nieprzytomny?

— Co?!

— Tak! I iż ty zabraniasz mu widywać się z Zosią, iż on biedaczek, a ty – wyrachowana wredota. Mówią, iż przez ciebie miał wypadek, iż cierpiał…

Lena wróciła do domu w osłupieniu. Jak można tak kłamać? Jak przewrócić wszystko do góry nogami? I najgorsze – iż znajdą się ludzie, którzy w to uwierzą.

Zabrała Zosię z przedszkola. Dziewczynka szła obok, szczebiocząc, a Lena wciąż myślała…

— Mamo, mamo, już jesteśmy! — Zosia zatrzymała się, ciągnąc ją za rękę. — Dlaczego jesteś smutna? Z powodu babci? Z powodu taty?

Lena skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.

— Nie martw się. Będę dobra, za nich oboje. Bardzo cię kocham, mamusiu.

I wtedy, tuląc córkę, Lena poczuła dziwną lekkość. Jakby ktoś zdjął z jej pleców ciężki worek. Nie była już zła. Niech mówią. Niech kłamią. Ważne, iż prawda jest tutaj – w małych, ciepłych rączkach przytulających ją za szyję. W oczach pełnych miłości.

To właśnie jest szczęście. Nie bajki o wiecznej miłości. Nie piękne obietnice. Taka bezwarunkowa dziecięca miłość – i pewność, iż wszystko będzie dobrze. I na pewno będzie.

Idź do oryginalnego materiału