— Lena, pamiętasz, obiecaliśmy sobie zawsze być ze sobą szczerzy? Muszę ci coś wyznać: zakochałem się. W innej. Przepraszam, ale odchodzę. To ta jedyna, z którą chcę się zestarzeć. Jest wyjątkowa, taka… jak kosmos. Te uczucia są prawdziwe, ogromne, jak wszechświat…
Gdy Dominik to mówił, jego oczy błyszczały jak u szaleńca. A Lena stała naprzeciw, trzymając się oparcia krzesła, by nie upaść.
— O co ci chodzi, Dominik? Jaka miłość życia? A kim ja jestem? Pamiętasz, iż mamy córkę? Półtora roku, Dominik. Półtora. Ja siedzę w domu, nie pracuję, a ty nagle, w wieku trzydziestukilku lat, postanawiasz żyć według uczuć?
— Lena, ja… — próbował coś dodać, ale jakby uciekając przed rzeczywistością, zamknął się w łazience z telefonem. Pewnie łączył się z „kosmosem” przez komunikator.
Wieczorem Lena płakała, tuląc śpiącą Zosię. Nie zmrużyła oka całą noc, a rano, gwałtownie wiążąc włosy i ubierając dziecko, poszła do teściowej.
— Lena, no co ty, naprawdę. Trzeba było trzymać faceta mocniej. Chodzicie jak żebracy — wytarty sweter, włosy w nieładzie, a potem dziwicie się, iż mąż odchodzi. Teraz czasy są inne: wszystko szybko, dynamicznie. Dominik po prostu zrozumiał, iż znalazł tę adekwatną. Nie jesteś pierwszą, od której mąż odszedł, i nie ostatnią. Przyprowadzaj Zosię, pomogę, gdy trzeba. A ty może też kogoś znajdziesz — machnęła ręką Maria Zofia, jakby rozmawiała nie o rodzinie, ale o przeterminowanym produkcie.
Lena wracała do domu, czując, jak coś w niej umiera. Nadzieja. Iluzje. Marzenia. Wszystko.
Płakała jeszcze trzy dni. A potem wstała, otarła twarz i zrobiła to, co najważniejsze: złożyła pozew o alimenty. I o rozwód. Dość życia w iluzji, iż jeszcze da się naprawić. Niech Dominik ma tę wolność, której tak pragnął.
Teściowa czasem pomagała, ale to było raczej jak jałmużna. Paczka pieluch — jak błogosławieństwo, kilkaset złotych „na słody” — z miną dobroczyńcy. Matka Leny mieszkała w innym mieście, przesyłała trochę pieniędzy, ciągle narzekając przez telefon, jak niesprawiedliwy jest świat. Lena słuchała, zaciskała zęby i szła dalej.
Minął rok. Zapisała Zosię do przedszkola, wróciła do pracy. Pierwsze miesiące były piekłem: zwolnienia, kaszel, płacz, nieprzespane noce. Ale z czasem się ustabilizowało. Lena się przyzwyczaiła. W nowym życiu było coś dobrego: wolność, jasność, brak kłamstw. Czasem patrzyła na ojców w przedszkolu — zmęczonych, zirytowanych — i myślała: „Dobrze, iż jestem sama”.
Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa:
— Lenuś! Mamy radosną wiadomość! Dominik będzie ojcem, wyobrażasz?
— Świetnie. Zdrowia mamie i dziecku — wydukała Lena. I ze zdziwieniem stwierdziła, iż to jej nie boli. Znaczy, przeszło.
A po tygodniu — kolejny telefon. I na drugim końcu — histeria.
— Lenuś! Nieszczęście! Dominik miał wypadek! W ciężkim stanie! Jego Toyotę zmiażdżyło, ledwo żyje. Inwalidą zostanie. To tragedia…
Lena zamilkła. Po ludzku mu współczuła. W końcu to ojciec jej dziecka. Razem żyli. Ale współczucie to nie powód, by wszystko wybaczyć. I z pewnością nie powód, by wracać do tamtego życia.
Jednak po kilku dniach znów zadzwoniła:
— Lena, musisz zabrać Dominika do siebie. Opiekować się nim, leczyć. Pomogę, co mogę. Trzeba go ratować, Lenuś!
— Muszę? Dlaczego?
— No przecież byliście małżeństwem. Tylko papieru brakuje. Macie córkę! Zawsze pytał o Zosię, zawsze ją kochał. I ty też. Po prostu się pomylił. Wszyscy popełniamy błędy.
— Pomylił się? Dobrze. Niech teraz jego wymarzona kobieta się nim zajmuje. Mnie to nie dotyczy.
— Porzuciła go! Powiedziała, iż nie chce kaleki. Raz była w szpitalu — i koniec. Dziecko nosi — chce się go pozbyć, wyobrażasz?
— Wyobrażam. Tylko to nie moje problemy. On nas porzucił, zapomniał, kim jesteśmy. Zosię widział raz, alimenty groszowe. Gdzie był wtedy jego obowiązek?
— Jesteś okrutna! Bez serca! Opowiem dziecku, jak opuściłaś ojca w potrzebie! Jak dorośnie — dowie się prawdy!
— Opowiedz, Mario Zofio. Tylko zacznij od tego, jak on nas zostawił. Gdzie był, gdy Zosia chorowała i płakała po nocach. Nie boję się. Niech zna prawdę.
W końcu Maria Zofia zabrała syna do siebie. Nie było tak źle: Dominik przeżył, zaczął chodzić o lasce. A niedługo Lena spotkała starą znajomą, tę, z którą kiedyś przyjaźniły się rodzinami. I usłyszała:
— Lena, wiesz, iż Maria Zofia rozpowiada po całej dzielnicy, iż to ty porzuciłaś Dominika, gdy był w śpiączce? Że żadnej drugiej kobiety nie było, a ty rozwiodłaś się, gdy on ledwo żył?
— Co?!
— Tak! I iż to ty zabraniasz mu widywać się z Zosią, iż on biedaczysko, a ty — wyrachowana jędza. Mówią, iż przez ciebie miał wypadek, iż się martwił…
Lena szła do domu w osłupieniu. Jak można tak kłamać? Jak przekręcić wszystko? I najgorsze — iż znajdą się tacy, którzy w to uwierzą.
Zosię odebrała z przedszkola. Dziewczynka szła obok, radośnie paplając, a Lena wciąż myślała…
— Mamo, mamo, już jesteśmy! — Zosia zatrzymała się, ciągnąc ją za rękę. — Dlaczego jesteś taka smutna? Z powodu babci? Z powodu taty?
Lena skinęła głową, nie mogąc wydobyć głosu.
— Nie martw się. Będę dobra, za nich oboje. Bardzo cię kocham, mamusiu.
I wtedy, przytulając córkę, Lena poczuła dziwną lekkość. Jakby ktoś zdjął z jej pleców worek z kamieniami. Już się nie złościła. Nie oburzała. Niech mówią. Niech kłamią. Najważniejsze jest tu — małe, ciepłe dłonie obejmujące jej szyję. Oczy pełne miłości.
To jest szczęście. Nie bajki o wiecznej miłości. Nie piękne obietnice. Ale ta bezwarunkowa dziecięca miłość — i pewność, iż wszystko będzie dobrze. I na pewno będzie.