Halina wygładziła delikatne ciasto kruche w formie do pieczenia. Jej syn Marek z żoną Olą mieli przyjechać za kilka godzin. Ciszę przerwał ostry, natarczywy dźwięk telefonu. Halina otarła dłonie o fartuch i odebrała.
— Halo?
— Dzień dobry — rozległ się w słuchawce nieznany kobiecy głos. — Czy to Halina Kazimierzowa Nowak?
— Tak, słucham — odpowiedziała Halina, instynktownie się spinając.
— Nazywam się Wanda Stanisławowa. Jestem byłą teściową Oli. Waszej synowej.
Halina w milczeniu przysunęła kuchenne krzesło i usiadła. „Była teściowa?” Myśli pognały w stronę Oli, jej skąpych, ale gorzkich wzmianek o poprzednim małżeństwie.
— Rozumiem — odezwała się Halina spokojnie, starając się zachować zimną krew. — Czym mogę pomóc, Wando Stanisławo?
Ton kobiety po drugiej stronie natychmiast zrzucił maskę uprzejmości. Stał się ostry, zgryźliwy, przepełniony złym zaciekawieniem.
— A no tak sobie pomyślałam, jak tam wasza Ola się u was miewa? Jak się zachowuje? Pewnie już macie jej dosyć! Albo jeszcze nie? Ale uwierzcie mi na słowo — pożałujecie! Och, jak pożałujecie, iż wzięliście tę leniwą do rodziny!
— Wando Stanisławo, nie rozumiem. Ola to wspaniała dziewczyna. Dlaczego mielibyśmy żałować?
— Wspaniała?! — wrzasnęła Wanda fałszywym dyszkantem. — Przecież to leń! Ja podłogi myję codziennie, jak się należy! A ona? Raz na trzy dni — i to z musu! A firanki! Kiedy ostatnio je prała? Hę? Ja — raz w miesiącu, święta rzecz!
A ona? Raz na rok, jeżeli w ogóle. Kurz latami zbierała! I gotowała… Karmiła mojego biednego syna jakąś trucizną! Zupa jak woda, kotlety gumowe, jeść się nie dało! choćby gastryt mu od tego dopadł!
— Wando Stanisławo, w ich mieszkaniu zawsze jest czysto. Nieskazitelnie. A gotuje Ola przepysznie. Sama nauczyłam ją kilku sekretów, a ona okazała się nadzwyczaj pojętną uczennicą. Nie mamy żadnych pretensji. A ten gastryt waszego syna pewnie był od nadmiernego picia!
— Ach, żadnych pretensji?! — krzyknęła Wanda, nie słuchając. — A jak ona traktowała męża?! Mój syn wróci zmęczony… no, wypije trochę dla relaksu, jak każdy prawdziwy facet! A ona? Zamiast nalać kieliszek, położyć go spać, okazać trochę troski — darła się na niego! Awantury urządzała! Prawdziwa jędza bez serca!
Halina zamknęła oczy. Wiedziała od Oli, iż jej „trochę pijany” były mąż mógł wrócić nad ranem, rozwalić mieszkanie, wrzeszczeć i obrażać. I znała swojego Marka — odpowiedzialnego, nie tykającego alkoholu. Nie znosił trunków. Za to przynosił żonie kwiaty bez okazji i dumny był z jej sukcesów w pracy.
— Mój syn, Marek — powiedziała Halina wyraźnie, akcentując każde słowo — nie wraca do domu pijany. Nigdy. Szanuje swoją żonę i swój dom. I Ola nie ma powodu, żeby na niego krzyczeć. Są szczęśliwi.
W słuchawce zapadła ciężka cisza. Wydawało się, iż Wanda Stanisławowa zbiera siły na nowy atak. Gdy znów się odezwała, jej głos był szczerze złośliwy, syczący:
— Szczęśliwi? Cha! A wiecie w ogóle, iż ona jest z domu dziecka? Myśmy ją przygarnęli, choć wiem, co się w tych ośrodkach wyprawia. Nie bez powodu jest bezpłodna! Pusty kwiat! Zobaczycie, miną lata, a wnuków nie będzie! Wtedy zrozumiecie, jaką szmatę wzięliście do domu! Wtedy pożałujecie!
Halina westchnęła głęboko. Wiedziała, iż ta rozmowa od początku była pułapką, iż ta kobieta nigdy nie zrozumie. Ale teraz czuła, iż musi postawić granicę.
— Wando Stanisławo — powiedziała głośno i wyraźnie, jakby stała przed nią twarzą w twarz — myli się pani. We wszystkim. W naszej rodzinie panuje spokój, porządek i miłość.
Kocham Olę szczerze. Ona szanuje mnie i nazywa mamą. Oczywiście, wiemy, iż Olunia wychowała się w domu dziecka, i nie jest to jej wina. Wręcz przeciwnie — starałam się być dla niej dobra, dać choć odrobinę ciepła i matczynej miłości.
Jest bardzo dobrą, wrażliwą dziewczyną. A co do wnuków… Spóźniła się pani z „przepowiedniami”. Ola i Marek będą mieli dziecko. Wkrótce. Więc pańskie obawy są nie na miejscu.
Cisza w słuchawce. Potem rozległ się urywany, chrapliwy oddech. I… nagle — łkanie. Złośliwy ton zamienił się w spazmatyczne, duszące się łzy.
— Dziecko? — zachrypiała Wanda, a w jej głosie było coś żałosnego, złamanego. — Naprawdę? A może wcale nie waszego syna, co? Pomyślałyście o tym? O Boże… A mój… mój syn…
Płacz się nasilił.
— On przecież przepity! Zmienia pracę jak rękawiczki… Pieniędzy brak, żyje Bóg wie jak… A ja tak pragnęłam wnuka! Choć jednego!
Halina w milczeniu słuchała tej spowiedzi. Żal ścisnął jej serce. Ale nie do tej kobiety, tylko do tej Oli, która przetrwała lata takiego życia.
— Wando Stanisławo… — zaczęła Halina, ale tamta przerwała jej, głos stał się natarczywy, prawie błagalny:
— Słuchajcie… A nuż u nich z Markiem… nie wyjdzie? Rozwiodą się? Takie rzeczy się zdarzają! Wtedy… dzwońcie do mnie od razu! Koniecznie! Powiem synowi… może się opamięta!
Przecież teraz, jak mówicie, stała się porządna? Gotować umie, porządek lubi. Może wróci do nas? Tylko dajcie mi znać, jeżeli coś! Proszę! Przecież i tak nie ma gdzie się podziać, a nas już zna…
I oto sedno. Nie skrucha. Nie uznanie winy wobec synowej. Desperacja kobiety, która zobaczyła, iż to, co uważała za bezużyteczny grat, w innych rękach stało się klejnotem. I dzika, egoistyczna nadzieja, by odebrać ten klejnot z powrotem dla swojego nieudacznika syna. Wykorzystać Olę ponownie. Jako służącą. Jako inkubator dla upragnionych wnuków.
— Taka synowa jak Ola jest nam właśnie potrzebna. Proszę więcej nie dzwonić. Nigdy.
NieHalina uśmiechnęła się, widząc, jak Ola z czułością dotyka swojego brzucha, a Marek delikatnie głaszcze jej dłoń – ich świat był pełen słońca, a przeszłość już nigdy do nich nie wróciła.