*Dziennik, 1 września*
„Idźcie już, ja zaraz dołączę” – rzucił przez telefon.
„Gdzie jesteś?” – spytałem, choć znałem odpowiedź.
„Na działce. Mama poprosiła, żebym ją zawiózł.”
Na działce. W dniu, kiedy twój syn idzie pierwszy raz do szkoły…
Stanisława stała przy kuchennym zlewie, ściskając w dłoni gąbkę. Palce drżały. Nie od zimnej wody, ale od wściekłości. Na kuchence bulgotała przypalająca się owsianka, z sypialni dobiegał pomruk telewizora, a w głowie migały jak ticker pytania: „Działka? Teraz? Dlaczego?”
Mąż wyszedł wcześnie. Po angielsku. Po prostu trzasnął drzwiami, a dom znów pogrążył się w ciszy. Pomyślałem: może wyszedł do samochodu albo załatwić sprawy. Syn już się obudził, przetarł oczy, w piżamie powlókł się do łazienki.
Wszystko było w porządku. Oprócz jednego: taty nie było.
„Kazik, ty zupełnie zwariowałeś?!” – spytałem, gdy w końcu się dodzwoniłem.
„No, mama pilnie poprosiła” – tłumaczył się mąż. – „Wy idźcie już, ja zaraz dołączę.”
„Tak, pilnie. Akurat dziś. O ósmej rano. Pierwszego września” – mój głos był chłodniejszy niż góra lodowa, w którą uderzył Titanic.
„Słuchaj, rozumiem… Ale mama poprosiła. Będziemy szybko.”
Milczałem. Bo gdybym się odezwał, tama mojej cierpliwości pękłaby na dobre. A histeria o poranku to nie coś, co powinien widzieć świeżo upieczony pierwszoklasista. Zamiast słów po prostu rozłączyłem się.
Niech to spadnie na ich sumienie.
„Tato, gdzie jesteś?” – syn stał w nowiutkiej białej koszuli, sam zapinał guziki. Męczył się, denerwował, ale nie narzekał.
„Babcia pilnie musiała pojechać na działkę. Tata ją zawiózł” – powiedziałem bez upiększeń i sarkazmu.
„A przyjedzie potem?” – spytał z nadzieją.
„Nie wiem, kotku. Chyba nie.”
„A wiedział, iż dziś mam święto?”
Rozmawialiśmy o tym cały tydzień. Ale syn najwyraźniej nie potrafił zrozumieć takiego postępku ojca.
„Wiedział” – odparłem cicho.
Chłopiec spuścił wzrok, milczał. Usiadł przy stole i wbił wzrok w telefon. W wazonie stał bukiet, który miał zanieść do szkoły. Przy drzwiach nowy plecak z samochodami. Wszystko gotowe na święto.
Oprócz rodziny.
Na apelu syn starał się trzymać fason. Nie uśmiechał się, nie płakał, tylko mocniej ściskał moją dłoń, podczas gdy wokół kręcili się rodzice, dziadkowie, ojcowie z aparatami. Wszyscy mieli święto życia.
Ja też go fotografowałem, starałem się dopingować. W gardle stał mi kołczan, ale uśmiechałem się za nas dwoje. Może choćby za troje. Ale to nie wystarczyło.
Gdy starszy uczeń niósł na ramionach dziewczynkę z dzwoneczkiem, przyszło pierwsze SMS-owe „paczko” od teściowej: „Zrób dużo zdjęć. Wyślij mi. Chcę zobaczyć.” Drugie – kwadrans później: „Powiedz, żeby Jasio mi pomachał. Jestem z Wami myślami!”
„Myślami?” – zaciąłem zęby. „Myślami” to bardzo wygodnie. Wcale nie trzeba się wysilać.
Nie odpowiedziałem. Nie dlatego, iż bałem się awantury. Po prostu… nie miałem o czym z nią rozmawiać.
Po apelu poszliśmy do kawiarni, zamówiliśmy lody i koktajle, potem przespacerowaliśmy się po parku. Plan był inny: tata miał zawieźć nas do wesołego miasteczka. Ale tata był na działce. Z kapustą, nie z synem. Trzeba było zmienić plany.
„Tato, mogę nie odbierać, jak babcia zadzwoni?” – spytał syn, gdy w plecaku zawibrował telefon.
„Oczywiście” – skinąłem. – „Ja też bym nie odebrał.”
Nie tłumaczyłem więcej. Nie było potrzeby. Syn po prostu przytulił się mocno, jakby chciał przez to uściszek przekazać cały ból i rozczarowanie.
W środku coś skamieniało. Dlatego gdy mąż zadzwonił, nie odebrałem. Syn też nie.
Ograniczyliśmy się do krótkiej wymiany SMS-ów.
„Zachowujesz się jak dziecko. Odbierz telefon. Mama się obraziła” – napisał Kazik.
„Twój syn też” – odparłem.
„Jasio jest obrażony?”
„Tak. Bo dziś był dla niego istotny dzień. A wy wybraliście kartofle. Kopcie dalej.”
Kazik pojawił się koło dziewiątej. Wszedł cicho, na palcach, jakby bał się kogoś obudzić albo – co bardziej prawdopodobne – zaostrzyć i tak napiętą atmosferę. Syn już spał. Ja siedziałem w salonie z książką, ale nie czytałem. Nie potrafiłem skupić się na literach. Po prostu trzymałem ją jak tarczę przed czyjąś obojętnością i własnymi lękami.
„Może jutro pójdziemy gdzieś? We trójkę” – zaproponował mąż, siadając obok. – „Do kina albo na lody. Bo ostatnio tylko się mijamy.”
Uniosłem brwi i spojrzałem na niego. Nie ucieszyłem się z propozycji, nie pospieszyłem z potaknięciem. Tylko zmęczony westchnąłem.
„Myślisz, iż w relacjach można przekładać terminy jak w pracy? Syn potrzebował ciebie dziś.”
„Nie specjalnie tak wyszło” – Kazik przetarł nos, próbując się uspokoić. – „Mama niespodziewanie poprosiła, nie mogłem odmówić. Myślałem, iż zdążymy.”
„Tak. Tylko twoje „myślałem” Jasiowi nie pomaga. Czekał na ciebie. Do końca. Aż wszyscy się rozeszli.”
„Nie dramatyzuj…” – burknął mąż. – „O co ci znów chodzi?”
Roześmiałem się cicho. Sucho, bez radości, z ironią. Kazik ewidentnie widział tę sytuację inaczej. Ziemia się nie zatrzymała, nikt nie ucierpiał, a ja po prostu marudziłem.
Nie rozumiał, iż dla mnie to było prawdziwą zdradą. Albo nie chciał rozumieć.
„Wiele rzeczy. Ale przede wszystkim to, iż nie pojmujesz, jak bardzo zraniłeś syna. Że wydaje ci się, iż wszystko samo się ułoży.”
Kiedyś było inaczej. Przypomniałem sobie, jak jeszcze w ciąży Kazik sam powiedział:
„Chcę uczestniczyć w jego życiu, a nie tylko być obok. Chcę być dobrym ojcem.”
Nauczył syna jeździć na rowerze, robić samoloty z papieru, żołnierzyki z żołędzi„Dziś wiem, iż czasem największą siłą jest nie to, co budujemy razem, ale to, co potrafimy ocalić, gdy wszystko się wali.”