„Jak gwałtownie minęło życie… I jak niezauważenie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom”

twojacena.pl 1 dzień temu

Jak gwałtownie przemknęło życie… I jak niezauważalnie staliśmy się niepotrzebni własnym dzieciom.

Anna Kowalska zawsze była kobietą silną, zorganizowaną, o cichym głosie i dobrych oczach. Urodziła troje dzieci, wychowała, wyprowadziła w świat, wydała za mąż. Teraz siedziała przy oknie wiejskiego domu, patrząc na jesienne niebo i przesuwając palcami po starych listach, pocztówkach, pożółkłych fotografiach. Na kolanach trzymała drewniane pudełko, w którym przechowywała najcenniejsze skarby: zdjęcia dzieci, kartki od wnuków, wycinki z gazet, gdzie choć raz wspomniano o rodzinie.

Najstarszy syn, Marek, mieszkał za granicą. Wyjechał zaraz po służbie wojskowej i od lat nie odwiedził matki. Tylko czasem fotografie w internecie, krótkie wiadomości, suche życzenia. Anna nie miała mu tego za złe. Rozumiała: praca, obowiązki, nowa rodzina. Ale serce bolało. Ciągle bolało.

Średnia córka, Kasia, wyszła za mąż za pracownika dyplomatycznego. Ciągłe przeprowadzki, krótkie telefony, pośpiech. Czasem przyjeżdżali, ale rzadko i na chwilę. Mąż Anny, Jan, zawsze szanował zięcia, dumny był, iż córce dobrze się powiodło. Gdy odwiedzali, w glazach Kasi lśniło szczęście. I to było najważniejsze.

Najbardziej jednak martwiła się o najmłodszą – Olę. Po rozwodzie Ola wyjechała do Warszawy, zostawiając syna pod opieką babci. Anna sama ją wtedy namówiła: „Jesteś młoda, piękna, musisz się odnaleźć. Ja zajmę się wnukiem”. Córka wyjechała, skończyła studia, znalazła pracę. A po dwóch latach zabrała chłopca do siebie.

Gdy Ola przyjechała po syna, chłopiec kurczowo trzymał się spódnicy babci, nie chciał puścić. Płakał cicho, tylko łzy spływały po policzkach. Anna wtedy zacisnęła zęby i milczała. Nie pmogła protestować.

Minęły trzy lata. Serce ciągnęło ją do córki i wnuka. Pewnego dnia nie wytrzymała:

— Janie, pojadę do Oli. Choć na dwa dni. Coś mi nie daje spokoju.

Mąż tylko skinął głową. Sam czuł się coraz słabiej, jesień dała mu się we znaki. Rankiem odprowadził ją na stację, wręczył zawiniątko z pierogami i pocałował w czoło.

— Trzymaj się, Anka. Zadzwoń, jak dojedziesz.

Dotarła. Z trudem, ale dotarła. Oliwia zadzwoniła godzinę wcześniej. Odpowiedź była krótka:

— Mamo, czemu nie uprzedziłaś? Mam pracę, muszę odebrać syna ze szkoły, wpaść do sklepu… Tu nie wieś, wszystko w biegu!

— Przepraszam, córeczko — szepnęła Anna. — Chciałam zrobić niespodziankę…

Przywitał ją wnuk. Już podlotek. Wysoki, szeroki w barach. Podobny do dziadka. Tylko oczy obce. Ostrożne, bez blasku.

— Cześć, babciu — powiedział grzecznie, ale bez czułości. Uścisk był wymuszony.

W mieszkaniu było czysto, nowocześnie, ale chłodno. Ola ugotowała zupę, na stole stało pięć małych kotletów. Anna zjadła jeden. Gdy sięgnęła po drugi, zatrzymała się. Zrobiło się jej głupio. Przypomniała sobie, jak sama gotowała całe garnki, żeby dzieci najadły się do syta. Tu wszystko było odmierzone.

Wieczorem oglądali z wnukiem stare filmy, zdjęcia z przedszkola. Chłopiec był grzeczny, ale obcy. A Ola wciąż się spóźniała — raz to praca, raz spotkanie z przyjaciółką.

Minęły trzy dni. Anna czuła się jak intruz. Niechciana. Zbędna. Pewnego dnia usłyszała, jak wnuk pyta córkę:

— Mamo, kiedy przyjdzie wujek Jurek? Obiecał zabrać mnie na mecz.

— Niedługo — odpowiedziała Ola. — Jak babcia wyjedzie, to przyjdzie.

Anna zrozumiała wszystko. Do głębi. Do bólu.

Cicho spakowała rzeczy. Ubrała się. Stanęła w drzwiach. Ola wyjrzała z kuchni:

— Mamo, gdzie idziesz? Masz pociąg dopiero jutro!

— Wyjadę wcześniej. Nie martw się. Powiedz synowi, iż dziadek pozdrawia. Dziękuję za gościnę.

Do dworca szła w milczeniu. W pociągu patrzyła przez okno w ciemność. Łzy spływały po twarzy.

Jak gwałtownie przeminęły lata… Jak wiele dała — i jak łatwo stała się nikomu niepotrzebna. Oni dorośli. Mają swoje życie. A rodzice? Zostali na uboczu.

Na peronie czekał Jan. Objął ją mocno, przytulił.

— Anka, gdzieś ty była! Myślałem, iż oszaleję. choćby schudłem.

Anna uśmiechnęła się. Oczy znów zaszły łzami — ale teraz ze szczęścia.

— Jedźmy do domu, Janku. Tylko tam jeszcze na nas czekają.

I wtedy zrozumiała, iż życie to nie tylko dawanie, ale też umiejętność bycia kochanym przez tych, którzy naprawdę nas potrzebują.

Idź do oryginalnego materiału