Jak teściowa trafiła do szpitala z powodu serca, a wróciła z noworodkiem

polregion.pl 2 tygodni temu

Jak moja teściowa trafiła do szpitala „z sercem”, a wróciła… z niemowlakiem

Z Igorem jesteśmy małżeństwem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się jeszcze na uniwersytecie w Warszawie — mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach w akademiku. Wtedy często przynosił z domu pełne torby jedzenia — słoiki, pojemniki, wypieki. Jego mama, Lidia Bogumiłówna, gotowała bosko i, zdawało się, robiła wszystko, by jej syn nigdy nie był głodny.

Gdy Igor oświadczył mi się, po pierwsze zabrał mnie na spotkanie z matką. Trochę się denerwowałam, ale od razu między nami zaiskrzyło. Lidia Bogumiłówna okazała się rozsądną, otwartą i ciepłą kobietą. Urodziła Igora w wieku 18 lat, a pół roku później straciła męża. Nie załabmiała się jednak. Wychowała syna sama, ukształtowała z niego prawdziwego mężczyznę, bez cienia pretensji do życia.

Pracowała na kilku etatach, by nie zależeć od nikogo i zapewnić chłopakowi wszystko, co najlepsze. Po śmierci męża nie było w jej życiu innych mężczyzn — nie miała czasu. Gdy ją poznałam, miała 41 lat, ale wyglądała na 35 — wysportowana, zadbana, z błyskotliwym umysłem i poczuciem humoru.

— No cóż, teraz ty zajmiesz się moim chłopcem — powiedziała z uśmiechem, gdy ogłosiliśmy zaręczyny.

Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub i zostaliśmy w Warszawie — Igor dostał dobrą pracę. Teściowa od razu dała nam jasno do zrozumienia, iż nie będzie się wtrącać: przyzwyczaiła się do samotności, żyje swoim rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, dwa przystanki autobusem.

Lidia Bogumiłówna odwiedzała nas regularnie — zawsze z prezentami, wypielęgnowana, elegancka, uśmiechnięta. Nie narzucała rad, ale gdy prosiłam — podpowiadała, chwaliła moje pierogi, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa jak z bajki.

Często bywaliśmy u niej: zapraszała na herbatę, ciasta, zwyczajnie na pogaduchy. Miała mnóstwo przyjaciółek i wiecznie gdzieś pędziła — do teatru, do kina, na kawę. Była kobietą pełną energii. Gdy urodził się nasz synek Kacperek, teściowa stała się naszym zbawieniem — pokazała, jak kąpać, jak karmić, spacerowała z wózkiem, pozwalała mi się wyspać. Później choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy nie zdążyliśmy po pracy.

Aż pewnego dnia po prostu zniknęła. Kilka dni bez telefonu, bez odwiedzin, bez odpowiedzi. Martwiłam się, ale Igor uspokoił mnie — mama zadzwoniła i powiedziała, iż wyjechała do przyjaciółki do Krakowa na kilka tygodni. Wszystko w porządku. Zdziwiłam się — dlaczego nie uprzedziła? To do niej niepodobne. No cóż.

Kontaktowaliśmy się przez wideoczaty. Prosiła, by pokazać jej wnuka, ale sama unikała pokazywania się. Zbywała mnie żartami. Na moje bezpośrednie pytania machała ręką: — Ależ, daj spokój!

W końcu jednak zadzwoniłam — Lidia Bogumiłówna odebrała i niespodziewanie powiedziała: «Jestem w miejskim szpitalu, serce szwankuje». Przestraszyłam się. Zaproponowałam przyjazd, ale odmówiła. — Jak wyjdę, zadzwonię. Wtedy się zobaczymy — odparła sucho.

Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas do siebie — miała ważne wieści. Przyjechaliśmy. Drzwi otworzył… nieznajomy mężczyzna. Zamarłam. A za jego plecami stała Lidia Bogumiłówna. Rozpromieniona. I… z niemowlęciem na rękach!

— Poznajcie, to Arkadiusz, mój mąż. A to — nasza córeczka, Weronika. Wybaczcie, iż nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam 47 lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy wszystko już za mną — chcę, byście stali się częścią naszej nowej rodziny.

Byłam oszołomiona. Ale w jej oczach zobaczyłam to samo ciepło, troskę i nadzieję, które widziałam, gdy powierzała mi opiekę nad Igorem. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: — Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy przy tobie, tak jak ty byłaś przy nas.

Teraz pomagam jej z małą Weroniką, tak jak ona pomagała mi. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, wspólne serce. I chyba o to chodzi w prawdziwym szczęściu — kochać, wybaczać i żyć pełnią, mimo lat, stereotypów i lęków.

Idź do oryginalnego materiału