Z Iwoną jesteśmy małżeństwem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się jeszcze na uniwersytecie w Poznaniu — mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach tego samego akademika. Wtedy często przynosił z domu pełne torby z jedzeniem — słoiki, pojemniki, ciasta. Jego mama, Katarzyna Witoldówna, gotowała bosko i zdawała się dbać, by jej syn nigdy nie był głodny.
Gdy Igor oświadczył mi się, pierwsze, co zrobił, to zabrał mnie, by poznać jego matkę. Trochę się denerwowałam, ale od początku dogadywałyśmy się świetnie. Katarzyna Witoldówna okazała się rozsądną, otwartą i ciepłą kobietą. Urodziła Igora, mając 18 lat, a pół roku później straciła męża. Nie załamała się jednak. Wychowała syna sama, uczyniła z niego porządnego człowieka, bez grama goryczy w sercu.
Pracowała na kilku etatach, by być niezależną i zapewnić Igorowi wszystko, co potrzebne. Po śmierci męża nie było w jej życiu innych mężczyzn — nie miała czasu. Gdy ją poznałam, miała 41 lat, ale wyglądała najwyżej na 35 — zadbana, pełna energii, błyskotliwa i dowcipna.
— No cóż, teraz ty zajmiesz się moim chłopcem — powiedziała z uśmiechem, gdy ogłosiliśmy zaręczyny.
Skończyliśmy studia, pobraliśmy się i zostaliśmy w Poznaniu — Igor dostał dobrą pracę. Teściowa od razu oznajmiła, iż nie będzie nam wchodzić w drogę: przywykła do samotności, żyje własnym rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, kilka przystanków autobusem.
Katarzyna Witoldówna często nas odwiedzała — zawsze z prezentami, wypielęgnowana, uśmiechnięta. Nie narzucała rad, ale gdy prosiłam, chętnie podpowiadała, chwaliła moje wypieki, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa jak z bajki.
Często bywaliśmy u niej: zapraszała nas na herbatę, ciasta, po prostu na pogawędki. Miała wiele przyjaciółek i ciągle gdzieś biegła — do teatru, kina, na kawę. Była pełną życia kobietą. Gdy urodził się nasz synek Jasio, teściowa stała się naszym wybawieniem — pokazała, jak kąpać, karmić, spacerowała z wózkiem, dawała mi się wyspać. Później choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy nie zdążyliśmy po pracy.
Aż pewnego dnia po prostu zniknęła. Przez kilka dni nie dzwoniła, nie odpisywała. Martwiłam się, ale Igor uspokoił mnie — mówił, iż mama zadzwoniła i oznajmiła, iż wyjechała do przyjaciółki do Torunia na kilka miesięcy. Wszystko w porządku. Zdziwiłam się — dlaczego nie powiedziała wcześniej? To do niej niepodobne. No, trudno.
Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, by pokazać jej wnuka, ale sama nie pokazywała się w kamerze. Żartowała, unikała odpowiedzi. Na moje pytania tylko machała ręką: — Daj spokój, co ty!
Pewnego dnia zadzwoniłam — i niespodziewanie odebrała sama Katarzyna Witoldówna: — Jestem w szpitalu miejskim, serce mi dokucza. — Przeraziłam się. Chciałam przyjechać, ale odmówiła. — Jak wyjdę, zadzwonię. Wtedy się zobaczymy — powiedziała krótko.
Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas do siebie — miała istotną wiadomość. Gdy dotarliśmy, drzwi otworzył… nieznajomy mężczyzna. Zamarłam. A za nim stała Katarzyna Witoldówna. Promienna. I… z niemowlęciem na rękach!
— Poznajcie, to Witold, mój mąż. A to — nasza córeczka, Zosia. Wybaczcie, iż nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam 47 lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy wszystko już za mną — chcę, byście stali się częścią naszej nowej rodziny.
Na moment oniemiałam. Ale wtedy zobaczyłam w jej oczach tę samą troskę, czułość i nadzieję, którą widziałam, gdy powierzała mi Igora. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: — Zasługujesz na szczęście. Jesteśmy przy tobie, tak jak ty byłaś przy nas.
Teraz pomagam jej z małą Zosią, tak jak ona pomagała mi z Jasiem. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, ciepłe serce dla wszystkich. I chyba właśnie to jest prawdziwe szczęście — kochać, wybaczać i żyć pełnią życia, mimo lat, stereotypów i lęków.