Jak moja teściowa trafiła do szpitala „z sercem”, a wróciła… z niemowlęciem
Z Igorem jesteśmy małżeństwem od niemal siedmiu lat. Poznaliśmy się jeszcze na uniwersytecie we Wrocławiu — mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach w tym samym akademiku. Wówczas często przynosił z domu pełne torby jedzenia — słoiki, pojemniki, domowe wypieki. Jego mama, Danuta Januszewska, gotowała bosko i najwyraźniej starała się, by jej syn nigdy nie zaznał głodu.
Gdy Igor oświadczył mi się, pierwsze, co zrobił, to zabrał mnie, by poznać swoją matkę. Trochę się denerwowałam, ale od samego początku układaliśmy się znakomicie. Danuta okazała się kobietą rozsądną, otwartą i niezwykle ciepłą. Urodziła Igora, mając zaledwie osiemnaście lat, a pół roku później straciła męża. Nie załamała się jednak. Wychowała syna sama, uczyniła z niego porządnego człowieka, bez grama goryczy w sercu.
Pracowała na kilku etatach, by nikogo nie potrzebować i zapewnić chłopcu wszystko, co konieczne. Po śmierci męża nie było w jej życiu innych mężczyzn — nie było na to czasu. Gdy ją poznałam, miała czterdzieści jeden lat, ale wyglądała najwyżej na trzydzieści pięć — zgrabna, zadbana, z bystrym umysłem i poczuciem humoru.
— No cóż, teraz ty będziesz się opiekować moim chłopcem — powiedziała z uśmiechem, gdy oznajmiliśmy jej o zaręczynach.
Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub i zostaliśmy we Wrocławiu — Igor dostał dobrą pracę. Teściowa od razu oznajmiła, iż nie będzie nam przeszkadzać: przywykła do samotności, żyje swoim rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, ledwie dwa przystanki tramwajem.
Danuta odwiedzała nas od czasu do czasu — zawsze z prezentami, wypielęgnowana, elegancka, uśmiechnięta. Nigdy nie narzucała rad, ale gdy prosiłam, podpowiadała, chwaliła moje pierogi, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa jak z bajki.
Często bywaliśmy u niej: zapraszała nas na herbatę, ciasta, po prostu na pogawędkę. Miała wiele przyaciółek i wciąż gdzieś biegała — do teatru, do kina, na kawę. Była kobietą pełną życia. A gdy urodził się nasz synek Kacperek, teściowa stała się naszym wybawieniem — pokazała, jak kąpać, jak karmić, spacerowała z wózkiem, dawała mi się zdrzemnąć. Potem choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy nie zdążyliśmy po pracy.
Aż pewnego dnia po prostu zniknęła. Przez kilka dni nie dzwoniła, nie wpadała, nie odbierała. Martwiłam się, ale Igor uspokoił mnie — mama zadzwoniła i powiedziała, iż wyjechała do przyjaciółki do Opola na parę miesięcy. Wszystko w porządku. Zdziwiłam się — dlaczego nie uprzedziła? To do niej niepodobne. No cóż.
Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, by pokazać jej wnuka, sama jednak unikała kamery. Zbywała żartami. Na moje bezpośrednie pytania machała ręką: — Ależ daj spokój, co tam!
Pewnego dnia w końcu zadzwoniłam — sama Danuta odebrała i niespodziewanie oznajmiła: — Jestem w szpitalu miejskim, serce szwankuje. Przeraziłam się. Zaproponowałam przyjazd, ale odmówiła. — Jak wyjdę, zadzwonię, wtedy się zobaczymy — odparła sucho.
Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas do siebie — miała istotną nowinę. Przyjechaliśmy. Drzwi otworzył… nieznajomy mężczyzna. Zamarłam. A za jego plecami stała Danuta. Promienna. I… z maleństwem na rękach!
— Poznajcie, to Janusz, mój mąż. A to — nasza córeczka, Zosia. Wybaczcie, iż nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam czterdzieści siedem lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. ale teraz, gdy wszystko za nami — chcę, byście stali się częścią naszej nowej rodziny.
Zabrakło mi słów. ale w jej oczach ujrzałam to samo ciepło, troskę i nadzieję, które widziałam, gdy przekazywała mi pod opiekę Igora. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: — Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy przy tobie, jak ty byłaś przy nas.
Teraz pomagam jej z małą Zosią, tak jak ona pomagała mi. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, wspólne serce. I pewnie właśnie to jest prawdziwe szczęście — kochać, wybaczać i żyć, mimo lat, stereotypów i lęków.