Jak teściowa trafiła do szpitala z sercem, a wróciła z noworodkiem

newsempire24.com 1 dzień temu

Z Ilją byliśmy razem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się, gdy oboje studiowaliśmy i mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach akademika. Zawsze wracał z wakacji z torbą pełną słoików i pojemników — jego mama gotowała niesamowicie smacznie i starała się, by synowi niczego nie brakowało.

Gdy Ilja oświadczył mi się, od razu zrozumiałam, iż zanim naprawdę zaczniemy wspólne życie, muszę poznać jego matkę — Wandę Pawłownę. Spotkanie okazało się nieoczekiwanie ciepłe: przyjęła mnie z otwartym sercem, była mądrą, radosną kobietą, bez śladu snobizmu. Wanda Pawłowna urodziła Ilję, mając osiemnaście lat, a gdy miał zaledwie pół roku, jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Nie załamała się — wychowała syna sama, bez niczyjej pomocy, i uczyniła z niego prawdziwego mężczyznę.

Życie miała ciężkie: harowała na dwóch pracach, żyła skromnie, ale nigdy nie narzekała. Gdy powiedzieliśmy jej, iż planujemy ślub, tylko się uśmiechnęła:

— No to mój Iluś jest już w dobrych rękach — i przytuliła mnie.

Po ślubie przeprowadziliśmy się do rodzinnego miasta Ilji — dostał tam dobrą posadę. Wanda Pawłowna od razu oznajmiła, iż nie powinniśmy mieszkać razem: przyzwyczaiła się do samotności i tylko by nam przeszkadzała. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej — tylko kilka przystanków autobusem.

Często nas odwiedzała. Zawsze w makijażu, z fryzurą, w eleganckim płaszczu i modnej torebce. Nigdy mnie nie pouczała, wręcz przeciwnie — chwaliła moje dania, pomagała w sprzątaniu, z nią było lekko i przyjemnie. Często chodziliśmy do niej na herbatę z ciastem. Miała swoje życie — przyjaciółki, teatr, wystawy, kolejne urodziny znajomych — nie potrafiła usiedzieć w miejscu.

Gdy urodził się nasz syn Tymoteusz, Wanda Pawłowna stała się naszą podporą. Nauczyła nas, jak kąpać dziecko, jak je karmić, zabierała na spacery, gdy spałam, odbierała z przedszkola, gdy się spóźnialiśmy w pracy. Czuliśmy do niej nie tylko szacunek, ale gorącą wdzięczność.

Aż nagle jakby zniknęła. Przestała przychodzić, nie zapraszała nas. Na moje pytania Ilja odpowiadał, iż wyjechała na kilka miesięcy do przyjaciółki do sąsiedniego miasta, dla odpoczynku. Wydało mi się to dziwne — nigdy wcześniej nie znikała na tak długo.

Czasem dzwoniła przez wideorozmowę, prosiła, by pokazać Tymka, ale sama nie pokazywała się w kadrze. Gdy pytałam wprost, żartowała. Coś było nie tak.

Pewnego dnia sama do niej zadzwoniłam, a ona powiedziała, iż leży w miejskim szpitalu — z sercem. Chciałam od razu jechać, ale Wanda Pawłowna nalegała, byśmy nie przychodzili: „Jak wyjdę, sami wszystko zobaczycie” — odparła.

Kilka dni później zaprosiła nas do siebie. Powiedziała, iż ma nam coś ważnego do powiedzenia. Gdy przyszliśmy, drzwi otworzył nieznajomy mężczyzna. Za jego plecami stała Wanda Pawłowna — promienna, odmłodzona, z niemowlęciem na rękach.

— Poznajcie, to Arkadiusz, mój mąż. A to — Anielka, nasza córeczka. Pobraliśmy się kilka miesięcy temu. Nie mówiłam wcześniej, bo bałam się, iż nas potępicie. W końcu mam już czterdzieści siedem lat…

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W gardle stanął mi gul, ale nie z powodu zdziwienia — z euforii dla niej. Przytuliłam ją jak własną matkę i powiedziałam, iż jestem z niej dumna. Bo każdy ma prawo do miłości. Każdy zasługuje na szczęście — bez względu na wiek, przeszłość czy opinię innych.

Teraz z euforią pomagam Wandzie Pawłownie z malutką. Tak jak kiedyś ona pomagała nam z Tymkiem. Staliśmy się prawdziwą, mocną rodziną, gdzie nie ma obcych, gdzie panuje wsparcie i ciepło. Jesteśmy rodziną. Prawdziwą.

Idź do oryginalnego materiału