Kiedy cisza przemówiła głośniej niż słowa

polregion.pl 1 dzień temu

Poranek był chłodny, jakby jesień wdarła się do miasta bez ostrzeżenia. Kuba pakował rzeczy w ciszy, która ciążyła bardziej niż jakikolwiek krzyk. Żadnych awantur, żadnego trzaskania drzwiami — tylko szelest starannie składanych swetrów, odgłos odłączanej ładowarki i skrzypienie futerału na szczoteczkę do zębów. Zatrzymał się przy oknie, patrząc na szare podwórko w Krakowie. Nie po to, żeby się pożegnać — ale by zapamiętać, jak światło pada na odpryskującą farbę ramy, jak cień od starej firanki kładzie się na parapecie. Kinga spała. Albo udawała. Raczej to drugie — jej oddech był zbyt równy, jak u kogoś, kto boi się, iż ktoś go dotknie.

W kuchni włączył czajnik. Dłonie mu nie drżały, ale w środku wszystko zdawało się kruszyć — jak szklane paciorki wysypujące się z przerwanej nitki. Nie ból, nie żal, tylko cisza, która stała się ciężarem nie do uniesienia, uniemożliwiającym zatrzaśnięcie walizki.

Nie kłócili się. Nie zdradzali. Nie podnosili głosu. Po prostu przestali być jednością. Jakby każdego dnia, ziarnko po ziarnku, oddalali się od siebie, nie zauważając, jak między nimi wyrosła przepaść, w której odbijało się echo pustki.

— Kiedy wyjeżdżasz? — zapytała Kinga, pojawiając się w drzwiach. Jej głos był spokojny, niemal obojętny, jakby pytała nie o niego, ale o walizkę stojącą w kącie.

— Zaraz — odpowiedział Kuba, nie podnosząc wzroku. Wiedział: jeżeli na nią spojrzy, nie będzie w stanie wyjść.

Milczała. Nie odwrócił się. W tym milczeniu było wszystko: i „zostań”, i „odejdź”, i „nie zniosę już tego”, i „mogło być inaczej”. Wisiało w powietrzu jak ostatnia nitka, którą można było złapać, ale nikt nie odważył się jej chwycić.

Wyszedł, zostawiając klucz na półce przy drzwiach. Nie obejrzał się, nie zatrzymał. Klatka schodowa pachniała wilgocią, cudzymi obiadami i porannym pośpiechem — gdzieś zatrzasnęły się drzwi, gdzieś zadzwoniły naczynia. Kuba schodził, jakby przechodził ostatni poziom znajomej gry: bez błędów, bez emocji. W środku było wymiatająco pusto, jak po przeprowadzce — czysto, ale przerażająco.

Najpierw mieszkał u kolegi, w ciasnym mieszkaniu na obrzeżach. Potem wynajął pokój — mały, z odpryskującą farbą na ścianach i łóżkiem skrzypiącym przy każdym ruchu. Zaczął biegać o świcie, nie dlatego, iż lubił, ale by zagłuszyć wewnętrzną pustkę zmęczeniem. Chodził do innego sklepu, gdzie nikt nie znał jego twarzy. Włączał muzykę głośniej, choćby gdy jej nie słuchał, byle tylko nie słyszeć ciszy. Szukał nowych tras, nowych nawyków, nowych twarzy. Zmieniał wszystko, co mógł. Ale cisza w środku nie odchodziła. Co noc siadała obok, wpatrywała się w ciemność i nie puszczała.

Kinga została w ich mieszkaniu. Z ich firankami, jego książkami na półce, jego kubkiem, którego nikt nie sprzątnął. Półka w łazience pozostała nietknięta, zdjęcie na lodówce — na swoim miejscu. Stali się obcy — bez dramatów, bez zdrad. Tylko dlatego, iż nie powiedzieli sobie prawdy w porę. Bo każdy czekał, iż to drugi zrobi pierwszy krok.

Minęły trzy miesiące.

Spotkali się przypadkiem — w aptece na rogu, w szare popołudnie, gdy ulica była niemal pusta. Kuba kupował bandaże i tabletki przeciwbólowe. Kinga — syrop na kaszel i maść. Ich spojrzenia spotkały się równocześnie, i oboje zastygli, jakby czas stanął w miejscu.

— Cześć — powiedział, ciszej, niż zamierzał.

— Cześć — odparła, wpatrując się uważnie. — Schudłeś.

Wzruszył ramionami. Chciał rzucić coś lekkiego: „Praca, bieganie, brak snu”. Ale milczał. Kupił, co potrzebował, i wyszedł pierwszy, starając się iść wolno, jakby to mogło coś zmienić.

Po dwóch dniach napisał. Nie pytanie, tylko propozycję: „Kawa. Bez rozmów”. Bez nadziei, bez oczekiwań. Po prostu wysłał. Odpowiedziała niemal natychmiast. Zgodziła się. Krótko, bez zbędnych słów. Jakby też czekała. Albo wiedziała, iż napisze.

Spotkali się w małej kawiarni przy parku. Pachniało świeżym ciastem, kawą i czymś nieuchwytnie nowym, jeszcze nie rozpakowanym. Kuba patrzył na nią — już nie swoją, ale do bólu znajomą. Kinga patrzyła na niego — bez złości, bez wyrzutów, ale jak przez szybę, za którą pozostało ich wspólne życie.

— Myślałam, iż wrócisz — powiedziała. Spokojnie, jak o czymś nieuniknionym, z czym się pogodziła.

— Czekałem, żebyś zawołała — odpowiedział. Równie równo. Bez podtekstów. Bez próśb.

Uśmiechnęli się lekko — gorzko, ale bez ciężaru. Jak ludzie, którzy wszystko zrozumieli, ale nie wiedzą, jak z tym żyć.

Czasami między ludźmi rośnie nie mur, a cisza. Taka, której boisz się przerwać. Bo w niej — lęk przed odrzuceniem. Albo strach przed prawdą, której nie jesteś gotów usłyszeć.

Nie powiedzieli: „Zacznijmy od nowa”. Nie rzucili się sobie w ramiona, nie szukali słów, które wszystko naprawią. Po prostu pili kawę. Powoli. Każde we własnym milczeniu. A potem wyszli — każdy w swoją stronę. Bez obietnic. Bez oglądania się za siebie.

Ale godzinę później napisała: „Jeśli zechcesz jeszcze spotkać — nie mam nic przeciwko”.

Odpowiedział: „Właśnie miałem to samo napisać”.

To nie było o miłości. Nie o powrocie. To było o ciszy, która wreszcie stała się odrobinę lżejsza. O tym, jak usłyszeli się nawzajem — nie w słowach, ale w przerwach między nimi, gdzie zostało mniej bólu. I trochę więcej nadziei.

Idź do oryginalnego materiału