Kiedy mama wybiera siebie: opowieść o kobiecie, która postawiła własne potrzeby na pierwszym miejscu

newsempire24.com 15 godzin temu

Gdy mama odchodzi nad morze: jak kobieta, która żyła dla innych, wybrała siebie

— Szymku, może podjedziesz po chleb, proszę cię — głos Weroniki Stanisławownej drżał jak kruchy lód pod stopami. — Na dworze ślizgo, boję się wyjść…

— Mamo, ty żartujesz? — Krzysztof przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Dopiero wróciłem z nocnej, ledwo usiadłem. Mieliśmy z Anią film obejrzeć. Chcesz, żebym odpoczął, czy nie?

— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.

— Mamo, no przecież nie żyjemy w jaskini! Są dostawy, aplikacje, wszystko dla wygody! Naucz się w końcu korzystać!

— Gubię się w tych twoich telefonach… Może ty zamówisz?

— Jestem za kierownicą, nie mogę teraz. Poproś Ewę.

— Pytałam… Ma zebranie.

— Dobrze już — mruknął Krzysztof. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co brać.

— Dobrze, poczekam — szepnęła Weronika Stanisławowna. Ale ani po godzinie, ani po dwóch nikt nie zadzwonił. Dzwoniła sama — tylko sygnał i cisza. Ostatecznie pomógł sąsiad, Tadeusz Leopoldowicz: zamówił przez apkę, odebrał za nią wszystko.

Rozkładając zakupy, Weronika czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co takie życie? Dlaczego, gdy ona potrzebuje pomocy, nie ma przy niej nikogo, dla kogo poświęciła wszystko?

Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Krzysztof miał szesnaście lat, a Ewa — jedenaście. Wychowała ich sama. Pracowała jako księgowa i nocami sprzątała w biurach. Babcia i ciocia pomagały, póki były… a potem wszystko spadło na jej ramiona.

Mieszkanie po dziadku — dla Ewy. To po mamie — dla Krzysztofa. Dla siebie — nic. Wszystko dla dzieci. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. I nie narzekała. Myślała: *Przynajmniej oni będą mieć przyszłość. Będzie im dobrze*.

Zapisywała na zajęcia, siedziała nad nauką do późna, prała, gotowała, dźwigała torby, leczyła, gotowała rosół. A teraz stała się nikim. Tłem. Jak kuchenna szafka — jest, ale nikt już nie zauważa.

Gdy Ewa prosiła o wyprowadzenie psa — Weronika szła choćby w mróz i ulewę. Gdy Krzysztof zostawiał wnuka na weekend — nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.

Ale gdy zachorowała — leki przyniósł Tadeusz Leopoldowicz. Dzieci wpadały do szpitala na pięć minut. Ewa krzywiła się:

— Mamo, ty wiesz, ja boję się szpitali…

— Nikt tu nie ma ochoty być, córeczko…

— Wyzdrowiej, to oddzwonimy.

Krzysztof też uciekał szybko: *Ania zmęczona, trzeba z dzieckiem pomóc*. Żadnego przytulenia, żadnego posiedzenia. Nic.

A dziś… Ślizgawica, skrzypiąca pod stopami, przypomniała: ona się starzeje. W każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.

I nagle przypomniało jej się tamto lato. Miała trzydzieści lat. Krzysztof był malutki, Ewy jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie zawracał głowy. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.

Minęło niemal trzydzieści lat.

A ona ani razu nie żyła dla siebie.

Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko użytkowanie. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?

Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła zeszyt i zapisała: *Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie*.

Agentkę znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie poszło w miesiąc. Pieniądze na karcie. Papiery — gotowe.

Gdy wszystko było załatwione, wezwała dzieci.

— Co się stało? — zmarszczył brwi Krzysztof. — Dopiero wróciłem z roboty.

— Mamo, umówiłam się z koleżanką. To pilne?

— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.

— Mów — burknęła Ewa. — Tylko szybko. Mam spotkanie. I tak, na weekend przywieziemy ci Azora.

— Nie będzie mnie — odparła spokojnie Weronika.

— Dlaczego?

— Wyjeżdżam.

— Gdzie?! — krzyknęli równocześnie.

— Do Kołobrzegu. Kupiłam dom nad morzem. Tam zamieszkam.

Zapadła cisza. Wreszcie Krzysztof parsknął śmiechem:

— Mamo, no ty marzycielka. Za jakie pieniądze?

— Mieszkanie sprzedałam.

— COOO?! — wrzasnęła Ewa. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?!

— Wy zawsze macie coś ważniejszego. Nie ma was dla mnie.

— Jak ty tam będziesz? Sama?

— Dam radę. Mam wreszcie coś swojego. Swój dom, swoje morze, swoje życie.

— Mamo, a myślałaś o nas? — pisnęła Ewa. — Przecież my myśleliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!

— Ja też myślałam, iż wy będziecie moim wsparciem. Pomyliłam się. Kończę, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.

Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to *sama* nie przerażało. To była wolność.

Tydzień później stała na werandzie nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła dłonią parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.

Czasem, by znów zacząć żyć, trzeba po prostu odejść. Odejść od tych, co nie potrafią docenić. Odejść do siebie. Nad morze. Do życia.

Idź do oryginalnego materiału