„Usłyszałaś to, czego nie powinnaś”: gdy miłość przechodzi przez zdradę i przebaczenie
Kinga szykowała się do tego dnia jak do święta. Wybrała nową sukienkę, upiekła ulubione ciasto męża – to z wiśniami i kruszonką, od którego Tadeusz zawsze mruczał z zadowolenia. Kupiła bukiet – delikatne, kremowe róże – i wyjechała wcześniej. Dziś Wanda Janówna, teściowa, zaprosiła ich w gości. Dzień Matki, wszystko musiało być idealne.
Tadeusz, jak mówił, miał być na ważnym spotkaniu. Gdy więc Kinga podjechała pod znajomą betonową pięciopiętrowkę w Łodzi i zobaczyła jego samochód pod blokiem, w piersi ścisnęło ją coś zimnego.
— Dziwne… — szepnęła.
Postanowiła zrobić niespodziankę. Wyjęła klucz, cicho przekręciła go w zamku. Zdjęła buty, weszła boso do przedpokoju, wstrzymując oddech. Z kuchni dobiegały głosy. Chciała zawołać – ale zastygła. Mówili o niej. Teściowa i Tadeusz.
— Tadziu, posłuchaj… — Wanda Janówna mówiła stanowczo. — To małżeństwo to błąd. Milczałam. Ale dłużej nie mogę. Ona nie jest dla ciebie. Ani pochodzenia, ani posagu. Ani wychowania, ani rozumu.
— Mamo…
— Co to „mamo”?! Ta jej nienaturalna mina, wiecznie buja w obłokach. Ani stylu, ani gustu. Ani rozsądku. Pisze jakieś głupoty, jakby to był zawód. Kim ona jest? Poetką? Będziesz dzieci karmił rymami?
— Mamo, przestań… — głos Tadeusza drżał.
— A spojrzyj na Martę – córkę Ewy Stanisławówny. Wychowana, wykształcona, piękna, mieszkanie własne, rodzice z forsem. A ta twoja… Co ci dała, prócz tego wiecznie głodnego spojrzenia?
Kinga poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Oparła się o ścianę. Słowa biły jej po sercu jak batem. „Nic nie warta. Przebiegła. Bez przyszłości”.
— Ona jest dobra… — próbował bronić żony Tadeusz, — kocham ją…
— Miłość, miłość… Pomyśl o przyszłości. O dzieciach. Będziesz ją utrzymywał całe życie? Nic nie potrafi, choćby ubrać się jak należy.
Kinga nie wytrzymała. Odwróciła się, cicho wyszła i, nie patrząc, powlokła się przed siebie. Zimny jesienny wiatr smagał twarz, łzy płynęły same. W głowie kołatały się słowa: „nie pasujesz… bez stylu… beznadziejna…”.
Wieczór. Siedziała w kawiarni, wpatrzona w kubek z zimną kawą. Zadzwoniła do Tadeusza:
— Nie przyjdę. Byłam pod waszym blokiem. Wszystko słyszałam.
— C-co?! — oniemiał.
— Wszystko. Że nie jestem dla ciebie. Że jestem nieudacznikiem. Że nie zasługuję choćby na twoje nazwisko.
Cisza.
— Kinga… No, mama… ona po prostu się martwi…
— O ciebie, czy o swoją dumę?
Rozłączyła się. Wróciła do domu późno. W milczeniu przeszła do sypialni. Tadzik próbował tłumaczyć, usprawiedliwiać matkę, ale Kinga nie chciała słuchać.
Następne dni były chłodne – jak ulica. Unikała męża, żyła jak we mgle. Aż pewnego ranka, parząc ulubioną kawę, nagle poczuła mdłości. Zakręciło jej się w głowie. Spóźniający się okres, dziwne zmęczenie…
Kupiła test. Dwie kreski.
Ciąża.
Tę, o której marzyła. Ale teraz – to był cios.
— Jestem w ciąży — powiedziała wieczorem.
Tadeusz zbladł, potem się uśmiechnął:
— Naprawdę? To cud!
— Naprawdę. Tylko nie wiem… czy chcę ją urodzić. Z twoją mamą… z tym, co mówi…
Podszedł, objął ją.
— Nie jesteś sama. Będziemy rodziną. Prawdziwą. Mama – nie wieczna. A dziecko – to nasze. Jestem z tobą.
Następnego dnia pojechali do Wandy Janówny.
— Mamo… — zaczął Tadeusz, ściskając dłoń żony. — Będziemy mieli dziecko.
Kobieta zastygła. Potem w jej oczach błysnęło: łzy czy światło?
— Wy… poważnie? Boże… Zostanę babcią?!
Podeszła do Kingi, przytuliła ją. Ciepło, szczerze.
— Wybacz mi, córeczko. Zrobiłam ci wiele krzywdy. Głupia ze mnie, stara baba. Ale to cud. Urodzisz nam aniołka.
W kuchni zagotował się czajnik. Zaczęło się krzątanie.
Kinga i Tadeusz wymienili spojrzenia. I po raz pierwszy od dawna – uśmiechnęli się. Być może teraz wszystko dopiero się zaczyna…