Z Jakubem jesteśmy razem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się, gdy oboje studiowaliśmy i mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach akademika. Zawsze wracał z wakacji z torbą pełną słoików i pojemników — jego mama gotowała niesamowicie pysznie i dbała, by synowi niczego nie brakowało.
Gdy Jakub oświadczył mi się, od razu wiedziałam, iż zanim zaczniemy wspólne życie, muszę poznać jego matkę — Zofię Kazimierówkę. To spotkanie okazało się zaskakująco ciepłe: przywitała mnie z otwartym sercem, była mądrą, radosną kobietą, bez śladu snobizmu. Zofia urodziła Jakuba w wieku 18 lat, a gdy miał zaledwie pół roku, jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Ale się nie załamała — wychowała syna sama, bez niczyjej pomocy, i zrobiła z niego prawdziwego mężczyznę.
Jej życie nie było łatwe: harowała na dwóch etatach, żyła skromnie, ale nigdy się nie skarżyła. Gdy powiedzieliśmy jej, iż zamierzamy się pobrać, tylko się uśmiechnęła:
— No to mój Kuba jest w dobrych rękach — i przytuliła mnie mocno.
Po ślubie przeprowadziliśmy się do rodzinnego miasta Jakuba — dostał tam dobrą pracę. Zofia od razu zaznaczyła, iż nie powinniśmy mieszkać razem: przyzwyczaiła się do samotności i nie chciała nam przeszkadzać. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej — tylko kilka przystanków autobusem.
Teściowa często nas odwiedzała. Zawsze umalowana, z fryzurą, w eleganckim płaszczu i modnej torebce. Nigdy mnie nie pouczała, wręcz przeciwnie — chwaliła moje potrawy, pomagała w sprzątaniu, z nią było lekko i przytulnie. Często chodziliśmy do niej na herbatę i ciasto. Miała swoje bogate życie — przyjaciółki, teatr, wystawy, urodziny kolejnej znajomej — nie potrafiła usiedzieć w miejscu.
Gdy urodził się nasz syn Bartosz, Zofia stała się naszą prawdziwą podporą. Nauczyła nas, jak kąpać dziecko, jak je karmić, zabierała je na spacery, gdy potrzebowałam odpoczynku, odbierała z przedszkola, jeżeli zostawaliśmy w pracy. Czuliśmy do niej nie tylko szacunek, ale i głęboką wdzięczność.
Nagle jednak jakby zniknęła. Przestała przychodzić, nie zapraszała nas do siebie. Na moje pytania Jakub odpowiadał, iż wyjechała na kilka miesięcy do przyjaciółki do innego miasta, żeby odpocząć. Wydało mi się to dziwne, bo nigdy wcześniej nie znikała na tak długo.
Czasem dzwoniła przez wideorozmowę, prosiła, by pokazać Bartosza, ale sama nie pokazywała się w kadrze. Gdy próbowałam zapytać wprost, zbywała mnie żartami. Coś było nie tak.
Pewnego dnia sama do niej zadzwoniłam, a ona powiedziała, iż leży w szpitalu — z sercem. Od razu chciałam do niej jechać, ale Zofia nalegała, byśmy nie przychodzili:
— Jak wyjdę, sami wszystko zobaczycie — powiedziała.
Kilka dni później zaprosiła nas do siebie. Chciała nam coś ważnego powiedzieć. Gdy przyszliśmy, drzwi otworzył nieznajomy mężczyzna. Za nim stała Zofia — promienna, jakby odmłodzona, z niemowlęciem na rękach.
— Poznajcie, to Arkadiusz, mój mąż. A to — Hania, nasza córeczka. Pobraliśmy się kilka miesięcy temu. Nie mówiłam wcześniej, bo bałam się waszej oceny. W końcu mam już 47 lat…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W gardle stanął mi gul, ale nie z powodu zdziwienia — z euforii za nią. Przytuliłam ją jak własną matkę i powiedziałam, iż jestem z niej dumna. Bo każdy ma prawo do miłości. Każdy zasługuje na szczęście — bez względu na wiek, przeszłość czy zdanie innych.
Teraz z euforią pomagam Zofii z malutką Hanią, tak jak ona kiedyś pomagała nam z Bartoszem. Staliśmy się prawdziwą, zgraną rodziną, gdzie nie ma obcych, a panuje wsparcie i ciepło. Jesteśmy rodziną. Prawdziwą. I to jest najważniejsze — iż szczęście może przyjść w najmniej oczekiwanym momencie, jeżeli tylko damy mu szansę.