W sali lekarskiej panowała niecodzienna, dźwięcząca cisza. Starsza położna, Halina Kowalska, siedziała z zaczerwienionymi oczami, wpatrując się w pusty kubek. Kilka kolorowych filiżanek z wystygłą kawą stało porozrzucanych, jakby zapomnianych w pośpiechu.
Ale najstraszniejsze nie było to. Najstraszniejszy był stół. Ten sam stół, który zawsze lśnił idealnym porządkiem – starannie ułożone teczki, długopisy, spinacze, wszystko jak pod linijkę. Stół, za którym siedział człowiek-legenda – Marek Nowak, nasz Doktor Marek. Dziś był nie do poznania. Jego biurko zasypane było zdeptanymi papierami, zapisanymi kartami porodowymi, zgniecionymi maseczkami, opakowaniami po lekach, plastikowymi kubkami, wstążkami, gazikami…
Sam Doktor Marek siedział ze spuszczoną głową, wpatrzony w pustkę. Jego ręce drżały – te same ręce, które latami czyniły cuda na sali operacyjnej. Szerokie, ciężkie, z krótkimi palcami, nieładne, ale magiczne. Właśnie tymi rękami ratował matki, wyciągał dzieci, gdy wydawało się, iż nie ma już nadziei. Nigdy – nigdy wcześniej nie widziałam, by te ręce drżały.
— Skarga przyszła… — szepnęła mi Halina, przyciskając usta do mojego ucha. — Ktoś ważny, z góry. Szefostwo wrzeszczało – emeryt, ile można. Koniec — jej głos się załamał. — Powiedzieli: „Na emeryturę”.
…Ponad dwadzieścia lat wcześniej.
Dopiero co skończyłam rezydenturę. Byłam na pierwszym dyżurze z Tomkiem, moim kolegą z roku. Poród – piąty, dziecko w poprzecznym ułożeniu, czasu – prawie nie ma. Wyczuwam główkę, ale jest z boku, ledwo sięgam. Tomek próbuje ustabilizować pozycję brzucha. Oboje spoceni, ręce śliskie, serce w gardle…
I wtedy wszedł on – Doktor Marek. Bez pośpiechu, spokojnie założył rękawiczki. Jednym ruchem, lekko i precyzyjnie, jak dyrygent wyławiający nutę, przez pęcherz płodowy wyczuł nóżki dziecka i – na jednym parciu wyciągnął je, na drugim – już trzymał noworodka w dłoniach. Dziewczynka. Zaraz zaczęła płakać. Żywa.
— Mogło dojść do pęknięcia — powiedział cicho. — Za to odpowiadałbym ja. Położnictwo to nie heroizm. To wiedza. Czytajcie książki, młodzieży.
I czytaliśmy. Internetu wtedy nie było. Ale był stół Doktora Marka. A pod nim – te książki, których nie było ani w bibliotece, ani w księgarniach.
…Piętnaście lat wcześniej.
Noc. Poród przedwczesny, masywne krwawienie. Dziecka nie udało się uratąć… Kobieta na krawędzi, ja – w panice. Stoję w palarni, drżącymi palcami zapalam papierosa. Doktor Marek podchodzi, zabiera go w milczeniu, wylewa moją zimną kawę do zlewu i podaje swój termos.
— To zioła. I miód z Bieszczad. Pewna kobieta przysyła mi co rok. Pij powoli. Spróbuj się przespać. Przyzwyczaj się. Tu tak jest. jeżeli będziesz szarpać serce przy każdym przypadku – nie dożyjesz następnego dyżuru.
Położyłam się. Nakrył mnie kocem, zgasił światło i cicho zamknął drzwi.
…Dziesięć lat wcześniej.
Już sama byłam starszym lekarzem na dyżurze. Doktor Marek został po godzinach, skończył sprawozdanie, przyszedł się pożegnać. Na sali porodowej – parcie, słaba dynamika, główka wysoko. Nagle – bradykardia. Dziecko umiera. Na cesarkę – nie zdążymy. Decyzja – kleszcze wysokie.
Podaję znieczulenie, ale łyżki nie chcą się zetknąć. W głowie pustka. Puls w skroniach, dłonie zimne. Nagle za plecami – cichy głos:
— Bywa. Odstąp na chwilę…
Kiedy zdążył się wysterylizować? Delikatnie mnie odsuwa, prostuje rękami. Gotowe – kleszcze złączone. Kontynuuję. A on stoi obok. Wspiera. Potem mówi:
— No to jadę. Znów się zasiedziałem. Do jutra.
…Trzy lata temu.
— Widzisz tę różę? — pyta, poprawiając okulary. — Była sucha, teraz ma metr wysokości. A ten kolor! Delikatnie żółty z pomarańczowymi brzegami. Widziałaś, jak życie może kwitnąć?
Siedzimy w jego domku letniskowym. Tam, gdzie jest teraz jego raj. Gdzie wiśnia owocuje już trzeci rok. Gdzie robi pierogi z wiśniami, z cienkim ciastem, we własnych dłoniach.
— Szkoda, iż wyjeżdżasz. Wnuki zabieram na dwa miesiące. A ty… — patrzy, a w jego oczach nie ma ani bólu, ani urazy. — Oczywiście, tęsknię. Ale teraz śpię. Wyobrażasz sobie? Śpię jak normalny człowiek. Pierwsze miesiące budziłem się z lęku – myślałem, iż wezwanie. Potem nie mogłem zasnąć, po prostu nie wiedząc jak. A teraz… teraz żyję. Oddycham. I może po raz pierwszy rozumiem, co to znaczy być po prostu człowiekiem. Nie lekarzem. Po prostu dziadkiem. Z różami. Z wnukami. Z domem.
Zamilkł, wstał. I, przechodząc koło krzewu, niezauważalnie podnosi zżółknięty liść. Jednym ruchem, dwoma palcami. A róża choćby się nie poruszyła. Tylko słońce musnęło jej płatki. I stało się jasne – jego ręce wciąż pamiętają, jak ratować. Tylko teraz ratują ciszę. I ogród. I życie.