Wychowałam się w domu, gdzie panowała miłość i wzajemny szacunek. Idąc w ślady mojej mamy – nauczycielki wczesnoszkolnej – podjęłam studia pedagogiczne. Uczyło mi się lekko i z prawdziwą radością. Właśnie wtedy poznałam Dymitra. Pracował wtedy jako elektryk w fabryce. Był, podobnie jak ja, ze wsi, tyle iż z sąsiedniego województwa. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia.
Nasze randki nie były romantyczne – nie przynosił mi kwiatów, nie mówił czułych słów… Ale nie to było dla mnie najważniejsze. Urzekła mnie jego samodzielność, pewność siebie – wydawał mi się taki solidny, prawdziwy obrońca i oparcie. „Cóż więcej potrzeba do szczęścia?” – myślałam wtedy.
Wkrótce Dymitr oświadczył się.
– On jest egoistą, będzie ci ciężko z nim, córko – powiedziała mama, gdy lepiej poznała przyszłego zięcia.
– Nie, mamo, on jest dobry, najlepszy! Po prostu go nie znasz – zaprzeczałam z przekonaniem.
Po ślubie przeprowadziliśmy się do rodzinnej miejscowości Dymitra. I wtedy… jakby ktoś go podmienił. Wspólne życie ujawniło cechy, których wcześniej nie dostrzegałam albo na które przymykałam oko. Dymitr uważał się za centrum wszechświata, wokół którego wszystko ma się kręcić. Moje myśli, pragnienia, emocje – dla niego nic nie znaczyły. Wszystko miało być tak, jak on chce.
Byłam w szoku, ale uległam. Kochałam go i ponad wszystko pragnęłam spokoju i ciepła rodzinnego. Nauczyłam się patrzeć na świat jego oczami, starałam się przewidywać każde jego życzenie. A on? Odpłacał mi chłodnym spojrzeniem i obojętnością. Czyżby już wcześniej tak na mnie patrzył? Może prawdziwa miłość naprawdę zaślepia człowieka…
Rozczarowana związkiem, wciąż miałam nadzieję, iż wszystko się zmieni. Myślałam: „Jak urodzi się dziecko, będzie inaczej”. Ale dzieci nie było. Dymitrowi to nie przeszkadzało.
– Jest nam dobrze we dwoje – ucinał moje zmartwienia.
Ukojenie znajdowałam w pracy w szkole. Starałam się przekazywać moim uczniom wszystko, co najlepsze. Ale nocami przychodziły ciężkie myśli: „Z mężem jesteśmy sobie obcy. Dziecko byłoby najbliższą osobą. Dla niego warto byłoby żyć i walczyć…”.
I wtedy, jakby Bóg wysłuchał moich modlitw – urodziła się Zosia, moja jasna gwiazdeczka, euforia i sens życia. Teraz musiałam kręcić się wokół córki, męża i domu. Było ciężko, ale przynajmniej nie miałam czasu w smutki. Dymitr początkowo wydawał się zadowolony z narodzin córki, ale coraz częściej wracał do domu późno. Nie pił nadmiernie, ale szukał pretekstu, żeby zostać poza domem jak najdłużej. Zrozumiałam – denerwowała go choćby obecność dziecka. Płacz, brak ciszy, nieustanna uwaga – to wszystko było mu nie w smak.
– Puste to! – powiedziałam sobie, choć serce bolało. Jakże jednak radowałam się, gdy Zosia powiedziała pierwsze słowo, postawiła pierwszy krok, poszła pierwszy raz do szkoły…
Gdy Zosia miała osiem lat, dowiedziałam się, iż znów jestem w ciąży.
– Zrób coś z tym! – powiedział mąż chłodno. – Jedno dziecko wystarczy.
Ale nie mogłam i nie chciałam. Urodził się Boguś. jeżeli do Zosi Dymitr był chłodny, to do syna nie czuł nic. Jakże miałby – w końcu pierwszy raz postawiłam się jego woli!
Kłótnie stawały się coraz częstsze, mąż zaczął coraz częściej zaglądać do kieliszka. Wszystko było złe: dziecko płacze, obiad nie taki, kury w ogródku grzebią – wszystkiemu winna ja. Przywykłam, ale czasem myślałam: „Dlaczego tak mnie traktuje? Czy naprawdę nie zasługuję na lepsze życie?”
– Za dużo chcesz – powtarzała przyjaciółka. – On nie pije na umór, gospodarz z niego niezły. A iż nie docenia? Tak wszyscy żyją. Dzieci nie kocha? Taki już jego charakter. Pogódź się z tym.
Posłuchałam. Ale często myślę: czy naprawdę chciałam za dużo? Marzyłam o ciepłym domu, wzajemnym szacunku, euforii jak u moich rodziców, którzy do dziś są dla mnie wzorem. Dogadzałam mężowi, licząc na odrobinę wdzięczności i miłości.
Teraz pragnę tylko jednego: aby moje dzieci żyły inaczej niż ja, by zbudowały szczęśliwe, pełne miłości rodziny. Uczę je wzajemnego szacunku, zaufania, pokazuję wartość prawdziwych relacji. W tym widzę dziś sens swojego życia. Czy to naprawdę tak wiele?