Przyjęcie komunijne pod prąd
Nie wiem nawet, od czego zacząć, bo wciąż zbieram się emocjonalnie po tej całej komunii. Miało być spokojnie, skromnie, rodzinnie. Bez przepychu, bez wielkiej imprezy w lokalu, bez wyścigu na najdroższe prezenty. Po prostu wspólne przeżycie ważnego dnia dla mojej córki. Zamówiłam catering na obiad i tort, żeby nie stać przy garach, całą resztę zrobiłam sama – dekoracje, ciasta, sprzątanie, nakrywanie stołu.
Chciałam, żeby było ładnie, domowo i z sercem. Nie po taniości, tylko po naszemu. Tak, żeby to było rodzinne spotkanie, na którym czujemy się swobodnie, jest rodzinnie i bez nadęcia. A wyszło, jak zawsze – czyli zupełnie nie tak, jak planowałam. Już przy pierwszym daniu babcia zaczęła narzekać, iż oszczędzamy na przyjęciu, które dziecko ma raz w życiu i iż w restauracji to byłyby chociaż 2 zupy do wyboru. I iż "wstyd przed rodziną z drugiego końca Polski, iż oni przyjechali, a tu taki obiad w domu, jak na imieninach".
Tłumaczyłam spokojnie, iż ważne było dla mnie to, byśmy byli razem, żeby nie robić z komunii wesela. Że przecież to dzień duchowy, nie bankiet. I myślałam, iż akurat babcia, która sama jest mocno wierząca, akurat to zrozumie. Ale to chyba przepadło w odmętach niezadowolenia.
To był zawód dla dziecka i dla matki
Najgorsze przyszło później. Chrzestna – bez żadnej wcześniejszej rozmowy ze mną – wparowała z wielką paczką, a tam laptop za kilka tysięcy. Moja córka, wiadomo, zachwycona. Ale potem, jak odpakowała resztę prezentów – jakieś książki, łańcuszek, zegarek – to mina jej zrzedła. I gdy goście poszli, usłyszałam, iż "wszyscy będą się śmiali, iż ma bieda-komunię". Goście – niektórzy – rzeczywiście komentowali. Że skromnie, iż dziwne, iż przecież to raz w życiu i wypadałoby "zrobić z rozmachem". choćby jedna ciotka rzuciła niby żartem: "No cóż, czasy się zmieniają, teraz jest moda na oszczędzanie".
Serio? To miało być święto. Córka przygotowywała się przez miesiące. Rozmawiałyśmy o tym, czym jest wiara, co to znaczy przyjąć Eucharystię. A teraz mam w domu obrażoną dziewczynkę, która mówi, iż "jej koleżanki mają lepsze komunie", iż już nie wierzy, iż to coś wyjątkowego, bo "wszyscy patrzą tylko, kto co dał i gdzie był obiad".
I mi serce pęka. Bo chciałam dobrze. Chciałam, żeby to było dla niej, dotyczyło wiary i było rodzinnym dniem. A skończyło się tak, iż zostałam z bałaganem, smutkiem i ogromnym zawodem. Bo choćby najbliżsi nie potrafili uszanować mojej wizji. Wystarczyło jedno drogie pudełko i trochę jadu przy stole, żeby popsuć coś naprawdę ważnego. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zdecyduję się coś organizować w domu. Nie przez wygodę – ale przez ten ból, iż dobre intencje mogą być tak łatwo zdeptane.